Cztery miesiące na rowerze

Obrazek wyróżniający dla wpisu „Cztery miesiące na rowerze”. Na tle drogi z betonowych płyt prowadzącej przez pola kwitnącego rzepaku stoi granatowy rower trekingowy z czarnymi sakwami na bagażniku.

Przez kilkanaście miesięcy regularnie wrzucałem na bloga raporty z rowerowania, a tu od grudnia cisza. Co się stało? Zaczęło się od decyzji o odpoczęciu po mocnym końcu poprzedniego roku, gdy w ramach Festive 500 w ciągu ośmiu ostatnich dni przejechałem ponad pięćset kilometrów. Gdy po dwóch tygodniach chciałem wrócić na rower, na przeszkodzie stanęło życie. Kombinacja chorób, pracy, serwisowania roweru i kiepskiej pogody spowodowała, że przez pierwsze dwa miesiące jeździłem prawie wyłącznie na zakupy i do serwisu rowerowego w Bydgoszczy. W sumie w styczniu i lutym nakręciłem o 370 kilometrów mniej, niż w tym samym okresie rok wcześniej.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Jak mowa o serwisie: najprawdopodobniej rozstanę się z tym, z którego usług korzystałem przez dekadę. Jak co roku odstawiłem do nich swojego gravela na przegląd: regulacja, smarowanie, nowy łańcuch i takie tam. W nagrodę za F500 postanowiłem zaszaleć i zmienić owijkę na kierownicy na wypasioną taśmę Ergona.

Gdy odebrałem rower, okazało się, że ktoś zmasakrował owijkę przy zakładaniu. Końcówki przyciął w złą stronę i wyglądało to fatalnie, a jeszcze gorzej leżało pod dłonią. Reklamacja.

Odbieram rower ponownie i jest niewiele lepiej. Osoba poprawiająca nie zamieniła taśm miejscami, tylko przycięła je pod właściwym kątem, ale że przez to zrobiły się za krótkie, część na górnym chwycie naciągnęła, ile się dało. W rezultacie gruba i amortyzująca owijka na szutry stała się twarda i nie amortyzowała absolutnie nic. Dopiero po drugiej reklamacji dostałem nowe owijki, założone prawidłowo.

Gdy po tym wróciłem do jeżdżenia, okazało się, że łańcuch przeskakuje mi pod obciążeniem na niektórych przełożeniach. Odstawiłem rower do serwisu z pretensją, że nikt nie sprawdził, czy nowy łańcuch dogaduje się ze starą kasetą. Wymienili mi kasetę, z rabatem na usługę w ramach przeprosin. Po odebraniu okazało się, że dalej przeskakuje, tylko rzadziej i na innych przełożeniach. W tym momencie miałem dosyć i pojechałem do innego serwisu, gdzie bez problemu wyregulowano mi napęd.

Przez dziesięć lat jeździłem tam z różnymi rowerami całej rodziny, z czego dwa u nich kupiliśmy. Jedynym dotychczasowym problemem, jaki pamiętam, to trochę luźnego smaru na główce ramy po serwisie sterów. Nie wiem, czy to problem z nowymi pracownikami, czy kwestia zmiany podejścia. To bardzo znany sklep w Bydgoszczy, popularny zwłaszcza w środowisku osób się ścigających. Może jako stary i gruby typ na dziesięcioletniej szutrówce, nie jestem dla nich istotnym klientem? Nie wiem, trochę szkoda.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

W marcu w końcu pojeździłem trochę więcej, m.in. zbierając kwadraty blokujące powiększenie übersquadratu i po lasach w poszukiwaniu śladów wiosny. W sumie uzbierało się 507 km, o prawie pół setki więcej niż przed rokiem, ale nadal byłem w plecy 320 kilometrów.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

W kwietniu poszalałem już na całego. Przeplatając jazdy poniżej 50 km z ponadstukilometrowymi, nakręciłem ponad osiem setek! 283 kilometry więcej niż przed rokiem. To mój drugi najlepszy kwiecień w „karierze” po tym z 2016, gdy przekroczyłem tysiąc kilometrów. Ten wynik zawdzięczam głównie dzięki czterem długim jazdom.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Pierwszą z nich była wyprawa po squadraty na wschód od mojej wsi, najpierw na lasach, a potem na łąkach nad kanałem bydgoskim. Okazało się, że od asfaltowej drogi Gorzeń – Ślesin aż do wysokości Zielonczyna, biegnie droga z ażurowych, betonowych płyt. Co prawda miejscami dość koślawych, ale i tak gravelem jedzie się tam „jakby luksusowo”. Na pewno dużo lepiej, niż typową, podmokłą, łąkową gruntówką. Muszę pokombinować, jak wpleść ten odcinek w jakąś regularnie odwiedzaną pętlę.

Między Zielonczynem a Kruszynem trafiłem na kilka bunkrów przedmościa Bydgoszczy, potem przejechałem na drugą stronę DK10 i kręcąc się po wioskach, zaliczyłem kolejną porcję kwadratów. Akurat uzbierało się tego kulania tyle, żeby minimalnie przekroczyć setkę.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Kolejna jazda 100+ to wizyta w Pakości, gdzie w końcu odwiedziłem miejsce, w którym kończy się kanał Notecki. Nie wiem, czy to kwestia konkretnych okolic, czy tego, że handlowa niedziela przed świętami namieszała ludziom w głowach, ale jechało się fatalnie, bo miałem całą serię nieprzyjemnych spotkań z kierowcami samochodów. Od wielu przypadków bardzo bliskiego wyprzedzania „na trzeciego”, czasem tylko po to, by za chwilę skręcić pod market, po otrąbienie za przepuszczanie pieszych na pasach!

Jedyny spokojniejszy fragment to odcinek od Pakości do Łabiszyna-Wsi po cichych drogach między wioskami z wizytą na neolitycznym grobowcu w Złotowie. I może jeszcze jazda przez las między Łabiszynem a Pszczółczynem.

Wyszło 150 kilometrów, ale mimo tego dystansu byłem dużo bardziej zmęczony psychicznie, niż fizycznie.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Trzecia trasa to wielkanocna jazda Wielką Pętlą Notecką z dodatkiem w postaci wjazdu na Dębową Górę obok Osieka nad Notecią. W tym roku na wjeżdżało się tam dużo łatwiej, niż przed rokiem, bo początkowy, najbardziej stromy fragment trasy tym razem nie był rozjechany przez harwestery leśników. Niestety trochę się spóźniłem na pełnię rozkwitu zawilca gajowego, który wiosną wypełnia te lasy, ale i tak przyjemnie było odwiedzić ulubione tereny do biegania mojej Żony.

Dużo przyjemniejsza jazda niż ta do Pakości, przy jeszcze lepszej pogodzie. Nic dziwnego, że zaplanowaną wcześniej setkę przeciągnąłem do ponad 130.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Ostatnia dłuższa jazda to wizyta w Złotowie, która upłynęła pod znakiem postojów nad jeziorami. Wyjeżdżając z domu, myślałem tylko o odwiedzeniu samego Złotowa, ale po dojechaniu na miejsce (i wciągnięciu wegańskiego hot-doga z Orlenu na ławce nad jeziorem Miejskim) nie miałem ochoty na szybki powrót do domu, więc znowu przedłużyłem zaplanowaną trasę. Pojechałem do Więcborka drogą wojewódzką 189 przez Kujan, gdzie po raz pierwszy zatrzymałem się w tamtejszym parku nad jeziorkiem, który wcześniej niezasłużenie ignorowałem.

Po kolejnym przeciągnięciu jazdy o wizytę nad jeszcze jednym jeziorem, tym razem w Śmiłowie, uzbierało się ponad 120 kilometrów.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

W czasie tych jazd myślałem trochę o trasach, które chciałbym przejechać w przyszłości. Od dłuższego czasu coraz bardziej pociąga mnie pomysł bikepackingu – wielodniowego jeżdżenia z całym biwakowym wyposażeniem upchanym w torbach zamocowanych na rowerze.

To moje dwa ulubione sposoby spędzania czasu latem, jazda na rowerze i biwakowanie, połączone w jedną aktywność. Mógłbym pojechać na rowerze dalej i zobaczyć więcej, niż teraz jestem w stanie zrobić jednego dnia.

Kilka lat temu kupiłem nawet taką średniej wielkości torbę pod siodło, w którą zabieram koc, żarełko, książkę i kąpielówki, gdy jadę posiedzieć nad jeziorem w miejscu, gdzie jeździłem pod namiot najpierw z przyszłą Żoną, a potem także we trójkę z naszym synem. Torba sprawdza się fajnie i jeździ się z nią wygodniej niż z sakwami na bagażniku.

Ciemnoniebieski rower szutrowy z dwoma dużymi bidonami, małą czarną torbą na kierownicy i trochę większą pod siodłem, na której wierzchu jest przypięta jaskrawozielona lekka wiatrówka. W tle okrągły tunel z żelazobetonu, na którego drugim końcu widać las.

Zacząłem więc myśleć o kupieniu lekkiego, jednoosobowego namiotu z materacem i śpiworem oraz reszty biwakowego wyposażenia, bo nasze dotychczasowe było zbierane z myślą o przewożeniu go samochodem. Niestety, mój prawie dziesięcioletni rower nie ma otworów do mocowania toreb na widelcu, a na górną rurę ramy nie da się założyć podręcznej torby, bo idą tamtędy linki. Nie ma też mowy o zmieszczeniu czegoś większego na kierownicy, bo mam jeszcze stary rodzaj klamkomanetek, z linkami wychodzącymi z boku, a nie chowanymi pod owijką.

Przydałby się więc nowy rower, dobrany z myślą o bikepackingu. Nie tylko pozwalający na łatwe zamocowanie toreb, w które można spakować się na kilkodniowy wyjazd, ale może też z miejscem na szersze opony, niż 40C, na których jeżdżę teraz. No i z typowo szutrowym napędem GRX i kołami DT Swiss z serii GR. I z hydraulicznymi hamulcami, żeby łatwiej zatrzymywać załadowany rower.

Obecną maszynę kupowałem trochę w ciemno, nie wiedząc do końca, czego potrzebuję i albo miałem szczęście, że wybrałem właściwy rodzaj roweru pod swoje jeżdżenie, albo nieświadomie dopasowałem się do możliwości sprzętu. Po dziesięciu latach i ponad 50 000 kilometrów wiem już trochę więcej, czego oczekuję od roweru.

Po awarii stawów kolanowych w 2017, która wyłączyła mnie z jeżdżenia na jakiś czas i biorąc pod uwagę oczywisty fakt, że młodszy i bardziej gibki już nie będę, chciałbym kupić rower naprawdę pasujący do mnie i jak najbardziej wygodny. Chciałbym przed zakupem zrobić bike fitting, żeby mieć pewność, że kupuję maszynę odpowiedniej wielkości, z właściwie dobraną np. długością mostka czy szerokością kierownicy.

Jeżeli mam wydać górę kasy na coś, co ma mi służyć przez kolejną dekadę albo (miejmy nadzieję) dłużej, to niech to będzie jak najlepiej dopasowane do mnie.

Postanowiłem, że na tegoroczne urodziny zafunduję sobie sesję bike fittingu, ale tylko pod warunkiem, że zrzucę parę kilogramów, które doszło mi od grudnia oraz kilka dodatkowych, tak żebym miał wreszcie motywację do zejścia z wagą. Wystarczy, że będę woził na rowerze cały obóz, nie muszę dodatkowo wlec ze sobą worka tłuszczu. Na razie nie idzie mi z tym najlepiej, chyba muszę zacząć gorzej gotować, bo trudno mi się powstrzymać przed jedzeniem dobrych rzeczy :)

Jeżeli się uda wyrobić ze zrzucaniem, to nowy rower pewnie kupiłbym wiosną 2026, a latem może wybrałbym się w pierwszą wielodniową trasę.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

To dalsze plany, na razie chcę się trzymać trybu, który się sprawdzał wcześniej: ze dwie jazdy krótkie w tygodniu (dobrze by było, gdyby chociaż jedna z nich była bardziej intensywna), a potem trasa 100+ w weekend.

Muszę złapać dobrą formę przed lipcem, bo wtedy ma zostać ukończony brakujący odcinek Starego Kolejowego Szlaku między Złocieńcem a Wałczem. Cała trasa z Kołobrzegu do mojego domu wychodzi ponad 250 kilometrów, a to dystans, jakiego nie przejechałem od 2016 roku. Może trochę boleć :)

Reakcje w fediświecie:

2 odpowiedzi do „Cztery miesiące na rowerze”

  1. Awatar MaciekR
    MaciekR

    Ja roweru używam tylko do dojazdów do pracy, ale także się zraziłem do serwisów. Jedynie do dwóch mam zaufanie, ale do jednego są kolejki, a drugi kilkaset kilometrów od domu, więc rzadko coś im oddaję.

    I pozdrawiam po chyba kilkunastu latach, jak jeszcze istniał Jogger (wtedy także za dużo się nie udzielałem w komentarzach). Trafiłem na Twój profil i coś mi świtało, ale nie od razu skojarzyłem skąd. :-)

    1. Awatar silva rerum

      Hej, hej! Zawsze dobrze spotkać kogoś z JoggerPL.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *