Kwietniowe jeżdżenie zacząłem już pierwszego dnia miesiąca. Po setce w wielkanocną sobotę na koniec marca kusiła kolejna, ale rozsądek zwyciężył: posłuchałem zmęczonego organizmu i okroiłem trasę do siedemdziesięciu kilometrów.
Odwiedziłem za to trzy jeziora, przy których zatrzymałem się na krótkie postoje. Najpierw w Wielu skręciłem do wieży widokowej, której zawsze byłem ciekaw, ale nigdy jakoś nie zebrałem się do odwiedzenia. Wieża stoi przy jeziorze Wieleckim, rezerwacie przyrody. Chociaż wygląda niepozornie i z daleka przypomina raczej myśliwską ambonę, to jest całkiem solidna i daje niezły widok na jezioro. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu, bo telefon nie łapał wielkiego stada ptaków, które było słychać już w sporej odległości od brzegu.
Drugi postój to jezioro Śmiłowskie w Śmiłowie, gdzie często odpoczywam na pomoście, a trzeci na molo na jeziorze Więcborskim w… Więcborku. Hmmm… bardzo nudne nazwy mają te jeziora. Jazda za to nie była nudna i zamiast wracać z Więcborka prosto do domu, przeciągnąłem tracę do Dźwierszna.






– –
W dniu następnego wypadu zapowiadał się dość silny wiatr z zachodu, więc na cel wybrałem Złotów, tak żeby w czasie powrotu dmuchało mi w plecy, a nie w twarz. Planowałem pojechać w obie strony najkrótszą trasą, razem około 90 kilometrów.
Rzeczywiście dmuchało i poza fragmentami, gdy byłem osłonięty od wiatru, jechało się ciężko, zwłaszcza na kawałkach po gruntowych drogach. Na szczęście byłem tego dnia w całkiem spoko formie i z tylko jednym odpoczynkiem po drodze dojechałem do Złotowa, gdzie jak zazwyczaj kupiłem na Orlenie wegańskiego hot-doga i bezalkoholowe piwo, żeby wciągnąć je zamiast obiadu na ławce nad jeziorem Złotowskim (aka Miejskim). Jak zawsze w weekend przy dobrej pogodzie okolice jeziora były pełne spacerujących, rolkujących i rowerujących. Asfaltowa ścieżka tam jest równiutka, co kawałek są ławki, a sam akwen całkiem urokliwy i otoczony zielenią, więc ta popularność nie dziwi.
Przypiekany niemalże letnim słońcem i rozleniwiony hot-dogiem posiedziałem tam dużo dłużej, niż planowałem. Wypocząłem do tego stopnia, że postanowiłem wracać trochę dłuższą trasą, przez Kujan i Rudną, mimo tego, że droga przez tę drugą miejscowość boli, bo asfalt tam jest w stanie patchworkowym i edamskim, a czasem nawet homeopatycznym (to moja prywatna skala stopnia zniszczenia nawierzchni, domyślenie się, jak wyglądają poszczególne stopnie, zostawiam osobom czytelniczym).
Po skręcie za Kujanem z drogi wojewódzkiej nr 189 w stronę Rudnej czekała mnie niespodzianka: remont nawierzchni! Około kilometra jest już przykryte nowiutkim dywanikiem, a reszta jest przygotowywana, w tym najgorszy kawałek w samej wsi. Zdecydowanie będę teraz odwiedzał tamte okolice częściej, bo mimo tego, że urokliwe, to mój tyłek i ręce bardzo ich nie lubiły.
Odcinek z Łobżenicy do Liszkowa powtórzył mi się z pierwszej części jazdy, ale potem odbiłem na Dębno, żeby ominąć gruntówkę do Sadkowskiego Młyna, gdzie rano musiałem omijać kałuże.
W Dębnie czekała na mnie kolejna niespodzianka – wzdłuż drogi do Dziunina została położona elegancja asfaltowa DDR, tak świeża, że oznaczenia na niej były wciąż śnieżnobiałe. Sama droga nie jest jakoś ruchliwa, więc nie czułem potrzeby wydzielana pasu dla rowerów, ale mieszkańcom obu miejscowości na pewno przyda się możliwość bezpieczniejszego poruszania.
W sumie uzbierały się 102 kilometry, czyli druga setka 2024 zaliczona, co w poprzednim roku zdarzyło się dopiero w czerwcu.






– –
Po tym jak w czasie jazdy pod wiatr brakowało mi pary, postanowiłem zmienić podejście do rowerowania. Zamiast jednej jak najdłuższej jazdy raz na tydzień, czy półtora – częstsze, krótsze i bardziej intensywne wypady. Dawno tego nie robiłem i poczułem, że pora wrócić do bardziej rozsądnego jeżdżenia.
Wprowadzanie planu zacząłem w dzień anomalii pogodowej, kiedy termometry pokazały 26 stopni, temperaturę pasującą bardziej do czerwca, niż 9 kwietnia.
Wyskoczyłem na trasę 30+ km, z zamierzeniem ciśnięcia ile się da, oczywiście po krótkim wcześniejszym rozkręceniu. Tego „ile się da” wystarczyło mi na jakieś 45 minut, a gdy dobiłem do godziny, byłem już prawie całkowicie wypompowany.
Następnego dnia było dużo zimniej i wiało mocniej, więc zamiast wyskoku na pętlę, pojechałem na pobliską górkę poćwiczyć na podjeździe. Między Anielinami a Śmielinem mam kilometr z hakiem podjazdu. Może i niedużo, ale po pięciu powtórzeniach miałem dosyć.
Kolejne treningi w tym tygodniu odpuściłem, bo gdy po tych dwóch wracałem z miasta z sakwami pełnymi żwirku dla kota, poczułem, że wystarczy na początek.
A po dwóch dniach odpoczynku od roweru (nie licząc jazdy po zakupy) wybrałem się w trasę. Kusiło, żeby znowu pojechać 100+, ale rozsądek zwyciężył i zdecydowałem się na krótszy dystans. Pojechałem w okolice północno-wschodniego narożnika mojego übersquadratu, żeby zaliczyć brakujące kwadraty. W sumie tego dnia dziabnąłem aż jedenaście, dzięki czemu w końcu dobiłem do 16×16.





– –
W następnym tygodniu zdążyłem wyskoczyć na niecałe trzy dyszki po okolicy, a potem wróciła zima, minusowe temperatury, deszcz ze śniegiem i grad. Nie chciało mi się wystawiać nosa z domu, więc misterny plan treningów poszedł w diabli.
– –
Ruszyłem się dopiero 28 kwietnia, gdy znów było ciepło i przyjemnie. Co prawda wiało jak diabli, ale po takiej przerwie i tak chciało się jechać.
Dmuchało od południowego wschodu, więc żeby wracać z wiatrem, pojechałem do Koronowa, żeby odwiedzić tamtejszy most kolejki wąskotorowej, przerobiony na most dla pieszych i rowerów. Pierwszy raz od dawna odwiedzałem bardziej popularne trasy rowerowe, a że to był jeden z pierwszych ciepłych dni sezonu rowerowego (jeżeli ktoś przejmuje się sezonami), to zadziwiły mnie tłumy ludzi na najróżniejszych rowerach. Najmniej było przecinaków na szosówkach, ale to nie trasa na nich. Sporo za to trafiło się osób na elektrykach, w tym kilka par w wieku zbliżonym lub przekraczającym moich rodziców. Fajna sprawa.
W planach na ten dzień miałem niecałe 90 kilometrów z powrotem przez Bydgoszcz i Potulice. Na leśnym postoju pod wiatą jeszcze przed Bydzią doszedłem do wniosku, że może by tak ostatnie kwietniowe kręcenie przeciągnąć do setki, więc w Łochowie przez las odbiłem na Zamość i Tur, a na drogę z Potulic do Nakła wróciłem przez Brzózki, które dostały trochę nowego asfaltu, ale fragment do Potulic ciągle jedzie po czarnej, piaszczystej gruntówce.
Na cztery kilometry przed domem zauważyłem, że do setki mi trochę zabraknie i zmieniłem trasę po raz kolejny, dobijając nie tylko licznik, ale i siebie na górkach za Bielawami. Zupełnie niepotrzebnie, ale niestety potęga cyferek jest wszechmocna.






– –
W sumie uzbierałem 531,6 km, których przejechanie zajęło mi 26 godziny i 24 minuty. Z 15 zarejestrowanych jazd siedem było dla frajdy (razem 443 kilometry), a reszta to wypady na zakupy.

W porównaniu z zeszłorocznym kwietniem, kiedy przejechałem 315,6 km, zarobiłem kolejne 216 kilometrów extra do całorocznego wyniku i jestem już 737,5 kilometra do przodu. Dużo lepiej, niż się spodziewałem.
Dodaj komentarz