Piąty miesiąc roku zacząłem mocno, od wypadu na Mega Pętlę Notecką (ciągle na liście do opisania) do Kaczor i Chodzieży.
Po drodze w Krostkowie zatrzymałem się w moim ulubionym punkcie widokowym na dolinę Noteci, z którego panorama z nawiązką rekompensuje pedałowanie pod górkę.
Chwilę później drogę przecięła mi białośliwska wąskotorówka, pełna pasażerów, którzy wybrali przejazd pociągiem jako atrakcję majówki. Prawdę powiedziawszy, trochę im zazdrościłem.
Na dojeździe do mostu na Noteci znajdującego się przed Milczem spotkałem czwórkę sympatycznych osób na rowerach, które z Piły jechały do Chodzieży na lody. Namówiony przez nie zajechałem na chodzieską promenadę, a lody okazały się pyszne.
Następny postój wypadł nad jeziorem w Borówkach, gdzie wiatr przewrócił mój oparty o drzewo rower i złamał lusterko. Wracając do domu bez niego, uświadomiłem sobie, jak często na nie zerkałem. Już mam następne i za jakiś czas powinienem wrzucić tu wpis o nim.
Wypad zakończyłem spotkaniem z Koziołkiem Matołkiem, który też wybrał okolice stacji w Samostrzelu jako miejsce odpoczynku w drodze.








– –
W następnym tygodniu wyskoczyłem na krótką (37 km) rozruchową pętlę po bliskiej okolicy, żeby nie jechać w weekendową trasę bez wcześniejszego rozkręcenia, a w niedzielę odwiedziłem Sępólno, przy okazji zdobywając 16 squadratów.
Szukałem nowej drogi, alternatywy wobec jazdy z Więcborka do Sępólna drogą wojewódzką. W czasie tego wyjazdu przetestowałem odcinek do wysokości Zboża i wypadł całkiem fajnie, może następnym razem sprawdzę kolejny kawałek.
W Sępólnie zatrzymałem się na obiad na Orlenie. Jak napisałem na fedi:
Na stacji paliwowej bez samochodu, na hotdoga bez mięsa i piwo bez alkoholu.
Z Sępólna znowu pojechałem nową drogą. Wcześniej jeździłem przez Wiśniewkę w stronę Lipki, tym razem wyjechałem z miasta w stronę Kawla. Dobrze zrobiłem, bo okolice okazały się bardzo sympatyczne. Przyzwoity asfalt, pola, lasy i niewielkie miejscowości.
W jednej z nich zatrzymałem się, gdy zobaczyłem kobietę na poboczu próbującą naprawić dziecięcy rowerek. Okazało się, że łańcuch spadł. Próbowałem pomóc, ale plastikowa osłona łańcucha blokowała dostęp, a gdy udawało mi się założyć łańcuch na obie zębatki, to spadał od razu po przekręceniu. Nie miałem narzędzi ani czasu, żeby zdjąć chociaż osłonę i zobaczyć, co się dzieje, więc musiałem się poddać i pojechać dalej.
Aż do Sypniewa jechałem nowymi dla mnie drogami, a że jechało się dobrze, postanowiłem przedłużyć trasę i zamiast wracać przez Runowo, odbiłem przez Rudną do Łobżenicy.
Miałem nadzieję, że zobaczę, ile nowego asfaltu zostało tam położone od mojej ostatniej wizyty w czasie kwietniowego powrotu ze Złotowa. Niestety, wygląda na to, że postępy są niezauważalne i nowej nawierzchni nie ma. Może przez ten czas trwały prace nad przygotowaniem pod asfalt itp.?








– –
Kolejny tydzień zmarnowałem przez pogodę i brak zdecydowania. We wtorek i środę wyskoczyłem na rozkulaniowe pętelki po trzydzieści-parę kilometrów, a na niedzielę planowałem kolejne dłuższe jeżdżenie. Niestety w prognozie pojawiły się gwałtowne ulewy i burza, więc odpuściłem. Potem się okazało, że jednak mogłem do południa wyskoczyć, bo burza przyszła dopiero pod wieczór. Ech…
– –
Następny tydzień i następne zmiany planów przez pogodę. Zarówno oficjalna lokalna apka, aplikacja pogodowa IMGW, jak i alerty RCB ostrzegały przed burzami. Musiałem z wypadami na rower wciskać się w okna dobrej pogody. W sumie udało się pojechać tylko dwa razy na Małą Pętlę Notecką: raz zwykłą trasą, drugi z odbiciem na leśny gravel w Gromadnie.
– –
Ostatni tydzień maja znowu straszył burzami, ale to czas mojej pielgrzymki na „Wrzosy” nad jeziorem Krąpsko pod Wałczem, więc nie było mowy, żebym odpuścił.
Wiedziałem, że w okolicach czternastej ma przyjść burza, która powinna skończyć się po siedemnastej. To powinno wystarczyć na dojechanie na stację w Płytnicy na wieczorny pociąg do Piły.
Wyjechałem z domu o wpół do ósmej, gdy poranny chłód zaczął ustępować, a za połową drogi temperatury dobiły już pod trzydziestkę. Na szczęście zaraz potem wjechałem w lasy i było naprawdę przyjemnie. Dojechałem bez problemów trochę przed południem, rozłożyłem się nad jeziorem i trochę popływałem. Potem przekąski, książka „Lewica dla opornych” Markiewki i znowu pływanie. Po drugiej rzeczywiście zaczęło grzmieć, więc zwinąłem piknik i przeniosłem się pod wiatę dawnej harcerskiej stołówki.
Gdy burza i ulewa rozkręciły się na dobre, musiałem zawinąć się w koc, bo nie przewidziałem takiego spadku temperatury i zrobiło się chłodno w krótkich ciuchach. Dokończyłem książkę i w wypatrzonej na Windy.com przerwie między burzami pognałem na stację w Płytnicy, gdzie dojechałem kilkanaście minut przed pociągiem. Niestety reszta podróży powrotnej nie poszła tak gładko. W Pile okazało się, że przez wypadek na torach mój pociąg został zastąpiony autobusem, do którego nie wpuszczą mnie z rowerem i musiałem dwie godziny czekać na następny. Na szczęście na dworcu było sucho i ciepło.
Do domu dotarłem po 22. Mimo burzy, moknięcia, błota na plecach oraz czekania na dworcu – i tak było świetnie.












– –
Ostatecznie miesiąc zamknąłem z nakręconymi siedmioma setkami. Z 25 zarejestrowanych aktywności, dziesięć (razem 546,5 kilometra) pojechałem dla frajdy, a resztę na zakupy.
To najlepszy miesiąc od września zeszłego roku i drugie przekroczenie progu 700 km od 2017 roku. Biorąc pod uwagę kapryśną pogodę w końcówce, wyszło dużo lepiej, niż się spodziewałem. Aż zacząłem się zastanawiać, czy w tym roku nie udałoby się dobić do tysiąca kilometrów w miesiącu. Byłoby miło, ale raczej nie będę cisnąć za wszelką cenę, bo zdrowie jest ważniejsze od cyferek.

W tej chwili mój roczny dystans to 2244 kilometry, o 953 więcej niż o tej samej porze przed rokiem.
Dodaj komentarz