Moja „pielgrzymka”

Od czasu, gdy zostałem sam, co roku ruszam na „pielgrzymkę” w lasy w okolicach Wałcza. W pobliżu wsi Czechyń, w dolinie rzeki Rurzycy odwiedzam pole biwakowe „Wrzosy”. Pisałem o nim już wcześniej, gdy po przerwie wróciliśmy do biwakowania w tamtym miejscu, tym razem z dzieciakiem. W tym składzie zdążyliśmy być pod namiotem tylko trzy razy.

Staram się jechać na przełomie maja i czerwca, w okolicach rocznicy dnia, w którym przerażony wydukałem pierwsze „kocham Cię”. To akurat czas przed rozkręceniem się sezonu, więc miejsce jest jeszcze puste, ale już jest na tyle ciepło, że mogę posiedzieć do woli nad jeziorem.

To jeden z głównych powodów, dla którego jeszcze nie odpuściłem regularnego jeżdżenia na rowerze. Chcę być w formie pozwalającej na zrobienie 80 kilometrów do Czechynia i potem 30 na dworzec PKP w Pile.

Czasem jadę jeszcze raz, pod koniec wakacji, ale wtedy na miejscu jest dużo ludzi i nie czuję tego tak bardzo. Ten drugi wyjazd robię rowerem w obie strony.

***

Jadę, a po drodze mijam miejsca, które przywołują wspomnienia.

Zdjęcie zrobione nad moim ramieniem, widać tylko cześć głowy w kolarskim kasku. Za mną na rowerach jadą syn i żona.

Okrężna trasa przez Glesno do Wyrzyska, którą wracałem od Niej autobusem jeszcze w liceum, a wiele lat później już we trójkę pedałowaliśmy do teściów.

Jezioro w Trzeboniu, gdzie pierwszy raz byliśmy razem pod namiotem, jeszcze jako koledzy z licealnej klasy.

Osiedle w Łobżenicy, gdzie zatrzymaliśmy się kiedyś w sklepie, w którym zarówno sprzedającymi, jak i jedynymi klientami i osobami w pobliżu sklepu były dzieciaki i od tego czasu tamto miejsce było dla nas „miastem dzieci”.

W tej samej Łobżenicy trafiliśmy kiedyś na wyprzedaż w księgarni i nakupowaliśmy głupotek. Moją najlepszą zdobyczą była książka „Gotfryd, fruwająca świnia”.

Górka Klasztorna, do której wędrowaliśmy z Trzebonia na koncerty muzyki chrześcijańskiej, na które całym stadem wchodziliśmy nielegalnie na jeden bilet. I do której później wybraliśmy się we dwójkę rowerami, żeby zwiedzić kościół, ale nie mogliśmy wejść, bo byliśmy nieodpowiednio ubrani.

***

Zdjęcie brzegu jeziora zrobione z pomostu. Zdjęcie jest rozmyte od wilgoci, na wodzie widać kręgi od deszczu. Na brzegu stoi rower.

Potem na jakiś czas miejsca znane nam obojgu się kończą i wjeżdżam na kawałek trasy, który odkrywałem sam.

Gdy w pierwszym roku jeżdżenia na rowerze uświadomiłem sobie, że do Czechynia jest bliżej, niż mi się wydawało po jeżdżeniu pociągiem i samochodem, a na dodatek mogę tam dotrzeć bocznymi drogami, z daleka od krajówek i wojewódzkich.

Byłem tak podjarany perspektywą wizyty na Wrzosach, że pojechałem w pierwszy wolny dzień, mimo zapowiadanego deszczu. Padało cały czas i zmokłem wtedy straszliwie, ale wróciłem szczęśliwy.

***

Od Krępska czuję się jak w domu. Tam wjeżdżam na kawałek ostatniej trasy, jaką zrobiliśmy po tamtych lasach we dwójkę, jadąc na poranne zakupy do Starej Łubianki. Młody wtedy spał w namiocie, bo odmówił wsiadania na rower od rana.

Tamtego dnia zatrzymaliśmy się na przystanku PKS w środku Krępska i ja tam czasem tam przysiadam, o ile nikogo nie ma.

Asfalt kończy się na wysokości stacji PKP w Płytnicy. To tam przyjeżdżaliśmy dawno temu pociągiem i potem pieszo, albo rowerami, wędrowaliśmy z plecakami i namiotami sześć kilometrów przez las.

Mijam przecinkę, przez którą tak ciężko przechodziło się w upalne dni. Miejsca, w których zbieraliśmy grzyby i jagody. Dojeżdżam do skrzyżowania i zjeżdżam z góry do mostu. Chodziliśmy na niego w nocy na spacery, by pobyć z dala od reszty licealnej paczki.

Podjeżdżając już na samo pole biwakowe, mijam miejsce, w którym stała brama obozu harcerskiego. Kiedyś w nocy siedzieliśmy tam we dwójkę i planowaliśmy przyszłość. Marzyło nam się prowadzenie restauracji w Gdańsku. Miałem wtedy dla Niej niespodziankę, przywiozłem z domu butelkę jakiegoś wina musującego i dwa kieliszki do szampana. Wypiliśmy sami, a całe szkło zakopaliśmy pod drzewem. Zawsze się zastanawiam, czy dałbym radę je odnaleźć.

Mówię „dzień dobry” obsłudze pola i jadę prosto nad jezioro. Poprzednia ekipa, w naszych czasach licealno-studenckich rozpoznawała nas jako stałych gości. Zwłaszcza pani zarządzająca zawsze serdecznie zagadywała.

Idę na moje ulubione miejsce na wzgórku, gdzie się często rozkładaliśmy. Opieram rower o drzewo, rozkładam nieduży koc i jestem u siebie.

Coś przegryzam, coś czytam, trochę po prostu siedzę i rozmyślam. Albo drzemię przez chwilę, zmęczony jazdą.

Gdy mam zamknięte oczy i słyszę tylko szumiące drzewa, fale na jeziorze i śpiewające ptaki, to trochę jest tak, jakby zaraz miała przyjść z namiotu i razem wskoczymy do wody. A może akurat poszła pobiegać i gdy wróci, będziemy robili obiad?

Moja Żona oparta o pień drzewa patrzy na otoczone lasem jezioro. Zdjęcie zrobione od tyłu, pod słońce.

Ale nie przychodzi. I nie wraca.

***

A potem muszę się zbierać. Zanim pojadę, robię jeszcze zdjęcie jeziora, które przez następny rok będzie tapetą w moim telefonie, zastępując niemalże identyczne sprzed roku.

Na białym talerzu leży smażony pstrąg, frytki i dwa plasterki cytryny.

Po wyjeździe z Czechynia czasem wyłamywałem się ze niejedzenia mięsa i zajeżdżałem na obiad do rybnej restauracji we wsi Tarnowo. Nigdy nie lubiłem ryb i smakowały mi tylko z octu, który zabijał rybi smak. Ale kiedyś zajechaliśmy tam we trójkę, spróbowałem i nie żałowałem. Od tego czasu wpadaliśmy tam na pstrąga, czy to gdy byliśmy pod namiotem, czy gdy przyjeżdżała na półmaraton w Starej Łubiance, a ja jechałem jako kibic. Bez zaglądania w kartę powtarzałem nasze stałe zamówienie: pstrąg „Rybajka”, frytki, surówka z kiszonej kapusty i dzbanek wody z miętą i cytryną.

Rowery stojące na brukowanym peronie dworca Piła Główna. Ten po lewej to mój rower szutrowy, po prawej dużo mniejszy „góral” syna.

Z Tarnowa jadę na dworzec do Piły, po drodze mijam zakręt, który był moim stałym punktem dopingowania w czasie biegów i wjeżdżam na górkę, pod którą się wtedy śpieszyłem, żeby dojść do mety, zanim Ona tam dobiegnie.

W Pile wsiadam do pociągu do Nakła, a stamtąd jadę rowerem do domu. Tak właśnie we dwóch jeździliśmy z Grzegorzem, a Ona w tym czasie wiozła samochodem wszystkie nasze graty biwakowe i swój rower.

Gdy my docieraliśmy do domu, już miała wstawione pranie i na nas czekała.

Nie czeka.

3 odpowiedzi na „Moja „pielgrzymka””

  1. Awatar Małgorzata
    Małgorzata

    no właśnie nie czeka

  2. […] co najmniej 500 km (co nie będzie łatwe, bo cały pierwszy tydzień pada) oraz zrobić trasę na Wrzosy i z powrotem. To wycieczka o podobnej długości do chojnickiej, ale w sporej części po […]

  3. […] tydzień maja znowu straszył burzami, ale to czas mojej pielgrzymki na „Wrzosy” nad jeziorem Krąpsko pod Wałczem, więc nie było mowy, żebym […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *