Pole namiotowe “Wrzosy” nad jeziorem Krępsko Średnie to ważne dla nas miejsce. “Nas”, czyli mojej Żony i mnie. Ona jeździła tam jeszcze w podstawówce na obozy harcerskie, gdy była to stanica “Wrzosy”. W liceum i na studiach obozowaliśmy tam kilkakrotnie z paczką znajomych z klasy, byliśmy tam też sami. Mamy stamtąd masę pozytywnych wspomnień.
Sam nie wiem, jak to się stało, że przestaliśmy obozować w Czechyniu. Co jakiś czas zajeżdżaliśmy tam na grzyby, ale już bez namiotu. Małżeństwo, praca, dziecko, obowiązki to nie powód, żeby odpuścić coś tak fajnego. Daliśmy ciała :(
W tym roku okazało się, że damy radę wyrwać się na kilka dni, więc zdecydowaliśmy się na Czechyń. Umówiliśmy ze znajomymi z liceum, którzy w przeciwieństwie do nas nie przestali odwiedzać “Wrzosów”. Kasia, Krzysztof i ich córka Justyna mieli być tam już dwa dni przed nami, by podładować akumulatory przed wyjazdem na bieganie po górach dookoła Mont Blanc.
Kupiliśmy nowy namiot, śpiwory i karimaty w Decathlonie. Zmieniłem opony w rowerze na bieżnikowane, żeby móc pojeździć po lasach. Żona naszykowała sosów do makaronu w słoiki. Spakowaliśmy się i jazda.
Nie wiem, kto był bardziej podjarany na wyjazd — Młody, czy my :)
Wtorek
Namiot, jedzenie, ubrania i cała reszta bagaży jechały z Żoną samochodem, razem z jej Giantem. Okazało się, że Kia Rio jest całkiem pakownym samochodem, nawet jeżeli w środku, na złożonych siedzeniach wiezie się rower.
Grzesiek i ja pojechaliśmy rowerami. Nie całą drogę, bo o ile Młody pewnie dałby radę, przy sensownym rozłożeniu tempa i przerw, ale trwałoby to cały dzień. Zamiast tego podjechaliśmy do Nakła na dworzec PKP, stamtąd pociągiem do Piły i dalej 30 kilometrów rowerami do Czechynia.

Grzesiek jechał dzielnie, kanapka z masłem orzechowym i miodem wciągnięta w połowie trasy dodała mu sił :) Spory kawałek drogi od Starej Łubianki ma nowiuteńki asfalt. Nie ma nic lepszego, niż gładka szosa przez las. Jechało się na tyle fajnie, że po rozbiciu się obok znajomych i zjedzeniu obiadu wyskoczyłem tam jeszcze raz, tym razem solo.
Po jeździe do jeziora — woda jak zawsze zimna, ale świeżo po wysiłku tak bardzo tego nie czuć. Później całą bandą na grzyby/jagody. Po jagodobraniu dziewczyny poszły biegać, a ja zabrałem się za przerabianie grzybów. Uzbieraliśmy akurat tyle maślaków i podgrzybków, żeby podsmażyć je z cebulką jako okład na chleb z masłem na kolację. A na deser jagody z cukrem. Pycha!
Niespodzianka — znajomi informują, że w obozowisku grasuje lis, który pogryzł sznurówki w butach biegowych Kasi. Podobno to lisica odchowująca młode, którą jedna z obozujących dokarmia karmą dla psów na obrzeżach namiotowiska. WTF!? :(
Wieczorem zrobiliśmy ognisko (na polu namiotowym jest wyznaczone miejsce — palenisko w wiacie dawniej służącej jako harcerska stołówka). Dzieciaki dość szybko odpadły ze zmęczenia, my również, po wypiciu paru radlerów (w tym bezalkoholowych) – tak, najwyraźniej się starzejemy :)
Środa
W środę pobudka o piątej rano. Cichutko, by nie budzić reszty “ubrałem się w obcisłe, bo to warto mieć styl” i wyskoczyłem w trasę. A tu niespodzianka — zimno jak diabli i gęsta mgła. Bez owiewek na butach stopy nieźle mi na początku przemarzły, tak samo ręce w krótkich rękawiczkach.
Leśny kawałek drogi szutrowej do Trzebieszek dość często ma wyżłobienia w poprzek i jazda tam potrafi boleć. Gdy nagle wpadłem na pierwszą serię, to prawie wyrwało mi kierownicę z rąk. Na szczęście po przekroczeniu DK22 zaczął się asfalt i było ok.
Gdy kończyłem jazdę, widoczność na szosie sięgała już ponad dwustu metrów, a gdy szedłem się kąpać do jeziora, nad wodą ciągle unosiła się mgła. Zimno, ale po chwili przyjemnie. Takie jezioro pod ręką po jeździe to fajna sprawa.
Gdy wstała reszta, wciągnęliśmy śniadanie i ruszyliśmy na zaplanowaną wcześniej wyprawę rowerową do “skansenu bojowego 1 Armii Wojska Polskiego” w Zdbicach, gdzie stoi czołg T-34, dwie haubice i działo p-lot. Wybrałem trasę w większości przez lasy, z ominięciem Szwecji, do której musielibyśmy jechać krajówką.

Drogi były na ogół porządne, utwardzone. W kilku miejscach trafił się głębszy piasek, gdzie trzeba było się spinać, by przejechać. Młodemu na piaszczystym podjeździe spadł łańcuch, o co jak zwykle obwiniał nas, a nie swoje kombinacje z przerzutkami :) Po krótkim szarpaniu (łańcuch zakleszczył się między zębatką a ramą) ruszyliśmy i dojechaliśmy bez dalszych przygód.

W Zdbicach na czołgu chmara dzieciaków więc po kanapkach i obejrzeniu dział skoczyliśmy kawałek dalej obejrzeć resztki niemieckich bunkrów. Gdy stamtąd wróciliśmy, dało się już nieco spokojniej wleźć na czołg.
Przy powrocie przez lasy nieco nadłożyliśmy drogi, bo umknął nam jeden skręt, więc pobrnęliśmy trochę więcej w piachu, na co narzekała głównie Żona na swoim mieszczuchu.
Po powrocie oczywiście jezioro, makaron z grzybami i relaks :)
W czasie zabawy Grzesiek znalazł solidną tyczkę, więc postanowił, że będzie to jego broń na wartę antylisową. Rzeczywiście przed snem uzbrojony w drąg i latarkę obszedł namioty i zauważył oraz przepędził lisicę. Gdy wyskoczyliśmy z namiotów, usłyszeliśmy, jak dokarmiająca sąsiadka staje w obronie zwierzaka, bo przecież “ona nikomu nic nie robi”. Odgryziony tej nocy odblask od namiotu znajomych miał pewnie inne zdanie.
Szkoda, że “miłośniczka zwierząt” nie pomyślała, chociażby co lisica zrobi, gdy ona wyjedzie i przestanie wykładać psią puszkę. Gdzie będzie szukała żarcia, nauczona tego, że warto zajrzeć do ludzkiego obozowiska.
Czwartek
W nocy zaczęło padać i przepadywało mocniej lub słabiej większość dnia. Na szczęście momentami przestawało i można było np. zjeść śniadanie.
Młodemu pogoda nie przeszkadzała. Gdy akurat nie padało, to jeździł na rowerze, gdy padało — czytał w namiocie.
Za jego przykładem zabrałem się za trenowanie podjazdów na leśnej drodze — ostry zjazd, podjazd, chwila odpoczynku po płaskim i powrót: zjazd i ostry podjazd. I tak pięć powtórzeń na mokrym mchu i korzeniach.

Jak się można było spodziewać, raz się wywaliłem, aż się klamkomanetka na kierownicy przekręciła. Na szczęście miałem ze sobą narzędzia, więc szybko to naprawiłem. A po treningu oczywiście do jeziora.

Gdy zaczęło się wypogadzać, mogłem przejść się z aparatem po okolicy.












Żona wykorzystała poprawę pogody na bieganie z Kasią dookoła jeziora. Później znowu grzybobranie i kolejne ognisko. Tym razem atrakcją była lisica, która próbowała wkręcić się na imprezę, licząc na wysępienie jakiegoś żarcia. Nic nie dostała, więc zemściła się, ogryzając sznurowadło w moich butach.
Piątek
Ostatniego dnia nie można zmarnować. Pobudka o szóstej i jazda.



Przejechałem się do Szydłowa przez Skrzatusz, żeby zobaczyć, jak postępują prace na budowie obwodnicy Wałcza, których początek widziałem wiosną. Szkoda, że nogi nie chciały współpracować, bo trasa okazała się fajna — część przez lasy, część przez pola. No i odcinek z nowiutkim asfaltem w okolicy Klęśnika. A po drodze kupiłem maślane rogale z makiem na śniadanie.
Po jeździe kąpiel w jeziorze, a potem śniadanie. Krzysztof popłynął z Justyną na kajaki, dziewczyny poszły na jagody, a my z Grzesiem zabraliśmy się za zwijanie obozu. To znaczy, że ja zwijałem, a Młody czytał :)
Zanim złożyłem namiot, wskoczyłem ostatni raz do jeziora. Potem zostało zapakować wszystko do samochodu i wyruszyć z Grzesiem rowerami do Piły.
W Pile wsiedliśmy do pociągu i to już właściwie był koniec wyjazdu.

Było super!
Cała trójka wróciła zadowolona. W końcu odwiedziliśmy nasz ukochany Czechyń, na dodatek z Grzesiem. Młody miał wszystko, co trzeba — namiot, słońce, deszcz, rower, las, jezioro, grzyby, jagody i przygody z lisem. Krótki, ale dość intensywny wyjazd. Nela mogła pobiegać z Kasią po lasach, a ja pośmigałem po okolicy, która na co dzień jest dla mnie niedostępna (tylko droga tam i z powrotem od nas do Czechynia to 150 km, więc trudno, żebym jeszcze coś objeżdżał dodatkowo).
W przyszłym roku musimy postarać się o dłuższy wyjazd — może nawet na tydzień, bo po trzech noclegach czuliśmy niedosyt. Mamy też listę kilku rzeczy, które musimy dokupić, bo z wiekiem staliśmy się bardziej wygodniccy, a Młody zażyczył sobie składanych krzesełek, jakie mieli nasi znajomi :) No i muszę namówić rodzinkę na zakup menażek jak moja, bo to wstyd, że jedli pod namiotem z domowych talerzy :)
Dodaj komentarz