Przygotowania
Dłuższa trasa wymaga porządniejszych przygotowań, więc na planowaniu spędziłem jeszcze więcej czasu niż przy pierwszej dwusetce. Zamiast opierać się wyłącznie na wiezionych ze sobą batonach i bananach, wspieranych przez hot-dogi z orlenów, zdecydowałem się na wylądowanie gdzieś między 150 a 200 kilometrem na obiedzie w Wyrzysku. Pomysł na przerwę obiadową podpatrzyłem u rowerowego znajomego z Facebooka/Stravy (dzięki Ma Lee!). Razem z żoną ustaliliśmy menu – indyk z ryżem i surówką powinien dać mi energię, bez niepotrzebnego obciążania.
Dzięki temu, że miałem okazję oglądać uczestników Bałtyk Bieszczady Tour na punkcie kontrolnym w Kruszynie koło Bydgoszczy, wpadłem na przygotowanie torby na “przepak”: świeże ciuchy, powerbank, batony na dalszą część jazdy, izotonik do rozrobienia w bidony oraz strzał energetyczny do wciągnięcia przy obiedzie: po puszce Coca-Coli i Oshee Vitamin Energy plus paczka miśków Haribo, które sprawdziły się w czasie nieszczęsnego powrotu z Poznania. Dzięki temu odpadało mi wiezienie zbyt dużej ilości rzeczy od startu oraz rozglądanie się za sklepami.
Ponownie zaplanowałem trasę tak, żeby można było w każdej chwili zwieść mnie do domu, o ile nie będę sam mógł tego zrobić :) Polepiłem w całość fragmenty tras, które jeździłem wcześniej, znałem więc dość dobrze każdy kawałek drogi, wiedziałem jakiej nawierzchni, profilu i natężenia ruchu mogę się spodziewać.
Pierwsza część zaczynała się w Olszewce, potem Nakło, Szubin, Łabiszyn, Żnin, Wągrowiec, Gołańcz, Margonin, Chodzież, Szamocin, Osiek i przerwa w Wyrzysku. Drugą rozpoczynałem od przecięcia DK10 w Kosztowie gdzie jechałem na Jeziorki Kosztowskie, później Wysoka, Krajenka, gdzie odbijałem w stronę Jastrowia, by po dotarciu do DW189 skręcić na Złotów, Zakrzewo i po dojechaniu prawie do Lipki zjeżdżałem przez Osowo i Rudną do Łobżenicy, a stamtąd już finisz – Dźwierszno, Witosław i znowu Olszewka.

Na etapie układania trasy zajrzałem na stronę Orlenu i sprawdziłem gdzie będę mijał stacje benzynowe. Dzięki temu wiedziałem, kiedy mogę opróżnić do końca bidony, bo za chwilę będę mógł je napełnić. Stacje mają parę przewag nad wiejskimi sklepami, gdzie zaopatrywałem się na początkach długodystansowego jeżdżenia. Przede wszystkim są zawsze otwarte, nawet niedzielnym rankiem czy późnym wieczorem, zawsze znajdzie się jakiś izotonik (na wsiach o to czasem trudno), no i bezpieczniej się czuję zostawiając rower na stacji, niż przed sklepem. Niestety – trudno je spotkać przy bocznych drogach.
Musiałem się śpieszyć z terminem, bo coraz krótszy dzień oznaczał, że część drogi musiałbym przejechać po ciemku. Gdy okazało się, że na ostatnią niedzielę sierpnia zapowiadała się piękna pogoda – słońce i lekki wiatr, nie zastanawiałem się dłużej, wiedziałem że to będzie dobry dzień na skatowanie się na trasie :)
Część pierwsza
Część z Olszewki do Wyrzyska miała 177 kilometrów. Pobudka o trzeciej rano. Omlet z trzech jaj i kawa na śniadanie, a do tego kanapka z masłem orzechowym i miodem na deser.
Wyjechałem z domu przed piątą, gdy na niebie pojawiło się pierwsze przejaśnienie nadchodzącego świtu.

Odcinek z Szubina do Łabiszyna jak zawsze świetny – dobry asfalt i pusta droga przez las. Troszkę gorzej wypada fragment do Żnina, a stamtąd pod Wągrowiec miejscami jest naprawdę kiepsko. W Krośnie, kawałek za Wągrowcem zaczyna fajna nawierzchnia i ciągnie się aż do Gołańczy. Do Margonina jest rozmaicie, ale stamtąd pod Chodzież jest bajka. Od Chodzieży do Osieka też jest dobra droga, która psuje się dopiero na wylocie na Wyrzysk.
Banany wciągałem na zmianę z batonami, co jakieś 25 kilometrów coś jadłem. Przy drugiej przegryzce zatrzymałem się na przystanku w Murczynie przed Żninem, bo zrobiło się na tyle ciepło, że mogłem zdjąć nogawki i rękawki, ale zostawiłem zarówno potówkę pod koszulką, jak i leciutką wiatrówkę na wierzchu, którą ściągnąłem dopiero godzinę później.
Przed Margoninem zacząłem trafiać na dekoracje dożynkowe – przed wyjazdem Żona mnie uprzedzała, że pewnie trafię na niejedne dożynki, więc wcale się nie dziwiłem, gdy spotykałem najróżniejsze cudeńka zrobione z balotów. Kilka nawet sfotografowałem, ale potem sobie odpuściłem, bo za dużo tego było, a nie chciałem co chwilę stawać.







Do Wyrzyska dojechałem niecały kwadrans po południu. Słońce dopiero zaczynało prażyć, więc 2,25 l wody z izotonikiem (750 ml oshee na 1,5 l wody) wystarczyło mi na cały odcinek. Pomysł z wiezieniem dodatkowej butelki w kieszeni koszulki okazał się strzałem w dziesiątkę. Gdyby nie to, musiałbym już raz przystanąć, by uzupełnić zapas.
Szybki prysznic, zmiana ciuchów, obiad, żelki i krótki odpoczynek. Zostawiłem niepotrzebne już nogawki, rękawki i potówkę. Napełniłem bidony taką samą mieszanką jak rano i wsadziłem kolejną butelkę do kieszeni.
Część druga
W dalszą drogę ruszyłem tuż po trzynastej. Nie chciałem odpoczywać dłużej, bo trudniej byłoby się potem rozruszać.
Z Wyrzyska do Kosztowa asfalt jest cudny, za to po przecięciu DK10 robi się kiepsko. Zdecydowałem się na objechania krajówki wioskami i zapłaciłem za to wytrzęsieniem rąk i tyłka na kiepskiej nawierzchni. Między Wysoką a Krajenką jest niedużo lepiej, ale po odbiciu w tej drugiej w stronę Jastrowia przez (Bartoszkowo i Piecewo) jedzie się naprawdę bajecznym asfaltem.
Od Krajenki zatrzymywałem się na chyba każdej mijanej stacji i napełniałem bidony. Ponad 30 stopni robiło swoje i ledwo nadążałem z nawadnianiem.
Od wyjazdu na DW189 do Złotowa jest ok, ale w Złotowie znaki zmuszają do jazdy po DDR z kostki, zamiast cywilizowanej jazdy ulicą. Odcinek od Złotowa do Zakrzewa jest paskudny. Zniszczona nawierzchnia dała mi się we znaki, a to że byłem już po 240 km nie pomagało w znoszeniu nierówności.
W tamtych okolicach przydarzył mi się jedyny niebezpieczny moment z całej trzystukilometrowej trasy: facet w czarnym SUV-ie uparł się, że zaoszczędzi parę sekund wyprzedzając mnie na trzeciego, nawet jeżeli miałby mnie przy tym zabić. Od jego lusterka dzieliło mnie tylko kilka centymetrów. Tak mnie wcięło to zdarzenie, że nie zdołałem nawet pomachać mu środkowym palcem.
Od Zakrzewa droga jest nieco lepsza, ale przed Lipką odbijałem z DW188 na Łobżenicę i tam już było bardzo różnie. Tyłek i ręce miałem już mocno obolałe, więc każdy gorszy fragment drogi, jak ten w okolicach Rudnej, był męczarnią. Na szczęście zbliżałem się już do końca.

Czułem słabość w nogach, ale bardziej dokuczał mi obolały tyłek. W przeciwieństwie do pierwszej dwusetki nie zawsze pamiętałem o pedałowaniu na stojąco co jakiś czas, żeby dać zadkowi odpocząć i na pedały stawałem tylko na niektórych podjazdach. W połączeniu długim dystansem i słabą miejscami nawierzchnią spowodowało to problemy z usiedzeniem na siodle.
Prawdziwe zmęczenie dopadło mnie dopiero gdzieś w okolicach trzysetnego kilometra. Prędkość wyraźnie spadała, nawet jeżeli udawało się coś dokręcić na zjazdach. Na ostatnim podjeździe, tuż przed samą Olszewką wyprzedzili mnie Żona z Synem, jadący samochodem do domu z mojego “punktu kontrolnego”. Nie miałem siły im odmachnąć, powoli kręciłem nogami na jakimś słabiutkim przełożeniu.
Zanim zdążyłem wczłapać się na górkę, oni dojechali do domu, skoczyli na rowery i wyjechali mi naprzeciw :)

Tylko się uśmiechnąłem i pokulałem dalej. Dogonili mnie gdy się zatrzymałem przy domu. Dzięki temu mam na pamiątkę zdjęcie pokazujące, że musiałem przechylić rower, bo inaczej nie podniósłbym nogi nad siodłem żeby zsiąść :)

O dziewiętnastej wyłączyłem nagrywanie trasy. Całość zajęła 14 godzin i 4 minuty, z czego w ruchu spędziłem 11 godzin i 56 minut. Średnia prędkość wyniosła 26,4 km/h, czym zadziwiłem sam siebie :)
Jeżeli wierzyć obliczeniom Runtastica, który nagrywał mi trasę, spaliłem tego dnia 10365 kcal! Kiedy ja to odjem? :)
Co zrobiłem dobrze, a co źle?
+ Przerwa obiadowa z przepakiem była kapitalnym pomysłem. Nie musiałem wozić ze sobą tyle żarcia, lub polegać na kupieniu go po drodze. No a prysznic i świeże ciuchy super robią na samopoczucie w upalny dzień.
+ Zaplanowanie trasy po znajomych drogach sporo ułatwia. Spokojniej jedzie się życiowy dystans, gdy wiadomo gdzie trzeba skręcić, jakie i gdzie są podjazdy, jakiego ruchu można się spodziewać itd.
+ Rozeznanie się w stacjach benzynowych po drodze pozwala na rozsądne gospodarowanie napojami – wiem kiedy będę mógł kupić następne, więc mogę pozwolić sobie na opróżnienie bidonu.
+ Dodatkowa butelka w kieszeni koszulki pomaga w czasie jazdy w trzydziestostopniowym upale, gdy ma się tylko dwa koszyki na bidon.
– Za dużo czasu spędzone na siodle zniszczyło mi tyłek. Jednak co jakiś czas trzeba chwilę popedałować na stojąco, żeby zadek odpoczął. A może to kwestia nieprzyzwyczajonego siedzenia? Albo limit możliwości spodenek z Lidla? Okaże się przy następnej trzysetce :)
– Następnym razem muszę lepiej planować trasę, z ominięciem kilku odcinków z najbardziej zniszczoną nawierzchnią, nie ma co się szarpać po dziurach.
Co dalej?
Na ten rok długich dystansów już chyba wystarczy i zostanę z jeżdżeniem poniżej 200 kilometrów. Za to w przyszłym roku chciałbym przejechać dużo dłuższe trasy – marzy mi się start w Pierścieniu Tysiąca Jezior: 610 km z limitem 40 godzin :)
Dodaj komentarz