Przy okazji wypadu do Gdańska nasz dziesięcioletni syn przepedałował ponad sto kilometrów w niecałe cztery dni. I okazało się, że rowerowo Gdańsk to zupełnie inna bajka. Bardzo fajna bajka, dodajmy. A powrót do rzeczywistości jest bolesny :(
Sobota
W czasie gdy ja odpracowywałem swój niedzielny wyjazd do Trójmiasta, Żona i syn zasuwali dziarsko, by mnie tam powitać. Zaczęli od 35 kilometrów w sobotę — od domu w Olszewce do dworca PKP w Bydgoszczy. Tam bez problemu kupili bilety i załadowali się do pociągu Kolei Regionalnych. Widać jednak da się sprzedawać bilety na rower w kasie, zamiast odsyłać w niepewności na peron.
Do tej trasy dochodzi jeszcze dojazd “na kwaterę” i później wyskok na plażę. Jakieś 10 km.
Niedziela
Tego dnia tylko ja jeździłem, dużo :) Rodzina za to siedziała w kinie, żarła lody i takie tam. Po prostu się wakacjowali.
Poniedziałek
Dzień po długiej trasie to dla mnie dzień rozjazdu — spokojnej jazdy pomagającej w powrocie organizmu do stanu zbliżonego do normalnego :) Postanowiliśmy razem przejechać się ścieżkami rowerowymi wzdłuż wybrzeża. Zaczęliśmy od krótkiej wizyty w Nowym Porcie.

W samym Porcie z asfaltem jest różnie, ale DDR (droga dla rowerów) Brzeźno — Port jest więcej niż przyzwoity. Miejscami asfalt, ale głównie kostka łączona na głaciuteńko, bez nierówności, do tego sensowne progi spowalniające rowerzystów przy przejściach dla pieszych przy wejściach na plażę: łagodne, ale spełniające swoje zadanie. Czysta przyjemność, nawet na szosowych oponach.

I to cudo:
Tak, to rondo dla rowerów! Pierwszy raz jechałem czymś takim. Dziwne tylko, że nikt nie sygnalizuje zjazdu, ale przynajmniej jeżdżą w dobrą stronę :)
Po Porcie przyszła pora na jazdę w stronę Gdyni. Cały odcinek gdański jest świetny i bez zarzutu. Gorzej robi się w Sopocie.

Tam gładka ścieżka ustępuje miejsca kostkowej wersji kocich łbów. Na oponach nabitych do 95 PSI jedzie się nieprzyjemnie.
Im bliżej molo, tym ludzi na przejściach więcej. Do tego sporo poziomych rowerów dwu i czteroosobowych, które zajmują większość ścieżki. I znaki ograniczające prędkość do 10 km/h. A przy samym molo koniec DDR i zakaz ruchu rowerów — trzeba prowadzić. I tak jechać się by nie dało, bo w przeciwieństwie do tubylców, turyści nie kumają, dlaczego jeden chodnik ma inny kolor i namalowane rowery.
Ale fotkę przy molo i tak mam:

Żona poświęciła się i trzymała Ridleya za koło :)
Niedługo potem znikają nawet kocie łby i do Gdyni wjeżdża się po szutrze. “Wjeżdża” to momentami za dużo powiedziane, bo przez niektóre piaszczyste miejsca trzeba rower prowadzić, tak samo ze schodami w lesie (dobrze, że chociaż są rynienki po bokach, więc nie trzeba roweru nieść).
W nagrodę za męczarnię trafiamy na molo, na którym jest promil obłożenia z Sopotu, a widoki lepsze.

Powrót taki sam: szuter w Gdyni, tłumy w Sopocie, bajer w Gdańsku. Razem 31,7 km.
W Gdańsku jeździliśmy też trochę po mieście, bo Młody “musiał” pojechać do sklepu z zabawkami i kupić traktor. Nie licząc momentów, kiedy zaskoczyło nasz przeskoczenie DDR z jednej strony ulicy na drugą, lub drogi jednokierunkowe, jeździło się świetnie — płynnie, bez problemów i w większości po przyzwoitej nawierzchni. W kilku miejscach przydałby się remont pokrzywionej kostki, czy asfaltu poniszczonego przez korzenie drzew, ale nie rzutowało to na pozytywny odbiór całości. Przyznaję jednak, że tak jak na trasie do Gdańska, znacznie lepiej czułbym się na oponach z bieżnikiem i z mniejszym ciśnieniem.
Wieczorem zostawiliśmy Grześka pod opieką Szwagrostwa i wyskoczyliśmy na romantyczną przejażdżkę do Parku Oliwskiego, gdzie moja Żona siedziała na ławce, czytała książkę i pilnowała rowerów, podczas gdy ja łapałem pokemony, korzystając z tego, że ktoś co chwilę zakładał lure na trzy PokeStopy w jednym miejscu.

Zjawiłem się tam z lvl 10, wyszedłem jako 12 :) Siedziało tam z 50 osób i cały czas przechodzili następni. Różnych płci, w różnym wieku. Solo, z rodzinami, kumplami. Niesamowite :)
Wracaliśmy gdy robiło się już ciemno, na szczęście oboje mieliśmy oświetlenie. W czasie tego wypadu (w sumie jakieś 12 km po mieście) ponownie doświadczyliśmy niezwykłej dla nas życzliwości kierowców wobec rowerzystów. Wiem, że przepisy obowiązują takie same w całym kraju, ale dopiero w Gdańsku mogliśmy się przekonać, jak to jest gdy rowerzyści rzeczywiście mają pierwszeństwo na przejeździe. Kilkukrotnie nasze odruchy brały górę i stawaliśmy zamiast przejeżdżać, a kierowcy wtedy machali nam, że mamy jechać.
Jeżeli ktoś czytający te słowa dziwi się naszemu zdziwieniu, to zapraszam do pojeżdżenia po Nakle nad Notecią. Brr…
Wtorek
Ostatni dzień. Pakujemy się w sakwy i rower Żony znowu zmienia się w żuka. Wyjazd rankiem na dworzec Gdańsk Wrzeszcz. Bez problemów z kupieniem biletów na rowery w kasie, czyli znowu Przewozy Regionalne. W przedziale dla rowerów oprócz naszych jest też stary trekking Trek 720 (prawie taki jak mój 800). Do tego MTB: Trek X-Caliber 8, Kellys Spider i B’Twin Rockrider (dwa ostatnie też jechały do Bydgoszczy). Cztery wieszaki i sporo miejsca na postawienie następnych maszyn.

W Bydgoszczy wyprowadzamy rowery z dworca, nakładamy kaski i ruszamy. Zaczynamy jazdę DDR i zonk. Skrzyżowanie bierzemy na TRZY razy, dwa razy czekając na wysepce szerokości roweru. WTF? Nie da się świateł ustawić inaczej? Chwilę później czekamy na przejściu, aż przejedzie cała masa samochodów, bo nikt się przecież nie zatrzyma. Nowe drogi są śliczne, wylane czerwonym asfaltem, równiutkie. Szkoda, że urywają się nagle i trzeba jechać ulicą (tak jeżdżę, gdy jestem sam), lub nierównym chodnikiem przechodzącym w piaszczyste pobocze (tak jechaliśmy z Grzesiem). A zanim na dobre wyjedziemy z miasta, widzę i słyszę, jak zostaje otrąbiona włączająca się do ruchu rowerzystka.
Inny świat.
Powstają w Bydgoszczy świetne DDR, ale na razie nie są częścią jakiegoś całościowego systemu. I sporo jeszcze pozostało w temacie oswajania kierowców z rowerzystami i odwrotnie.
W narastającym upale robimy 35 kilometrów, co oznacza, że w czasie całego wyjazdu nasz syn przejechał jakieś 120 kilometrów. Dzielny z niego gad :)
Wnioski na przyszłość
- Następnym razem na pewno zmienię opony na bieżnikowane.
- Może warto byłoby jednak pomyśleć o bagażniku do Ridleya (UGH!!), żeby odciążyć Gianta Żony.
- Trzeba wyskoczyć rowerami na Westerplatte, bo tym razem nie starczyło czasu.
- Muszę pamiętać o spakowaniu do cywilnych ciuchów także okularów korekcyjnych, bo chodzenie przez trzy dni w rowerowych przeciwsłonecznych jest mało fajne.
Dodaj komentarz