W co sobie pogrywam?

Miniaturka wpisu „W co sobie pogrywam?”. Kard z gry Sea of Thives, na którym slup z rysunkiem koła sterowego otoczonego mackami krakena na żaglu płynie w stronę chmury w kształcie czaszki. Nad tym czerwony pasek z białym napisem „Na morzu, w trawie i konno”.

Dzisiaj zapraszam na mały raport na temat gier, które w ostatnim czasie były moją ucieczką przed rzeczywistością.

Red Dead Online

Po skończeniu Red Dead Redemption 2 nie chciałem opuszczać świata gry i zabrałem się za tryb online. Najpierw liczyłem na to, że uda mi się dołączyć do grupy znajomych z gilotynowego discorda, ale nic z tego nie wyszło. Reszta grała na PC, a Red Dead Online nie ma crossplay PC-Xbox, więc zostało mi granie samemu.

Zrzut ekranu z gry Red Dead Online. Do westernowego miasteczka wjeżdża wóz więzienny zaprzężony w dwa konie. Na koźle siedzi woźnica, oraz moja postać trzymająca karabin.

Mimo tego grało się spoko, głównie dzięki temu, że jazda konno jest kapitalna, a świat do przemierzania wielki i piękny. Dziennych zadań jest sporo i są w miarę urozmaicone, więc mogłem wpaść na chwilę, zrelaksować się szukając skarbów czy łapiąc złoli dla nagrody i wylogować. W końcu jednak się znudziłem i postanowiłem, że skończę na dojściu do setnego poziomu.

Moja postać z Red Dead Online siedzi na czarnym koniu na tle ośnieżonego górskiego szczytu.

Po dobiciu do setki zrobiłem sobie pamiątkowego selfiaczka z moją klaczą Aurorą i odinstalowałem grę.

World of Tanks

Jak piszę o grach online, z którymi się niedawno pożegnałem, nie mogę nie wspomnieć o konsolowej wersji World of Tanks, w którą grałem od 2019.

Główna zaleta WoT w porównaniu do typowych shooterów, to wolniejsza akcja, dzięki czemu miałem większe szanse w walce z innymi graczami. Słabo wypadam w lekkich czołgach, ale już w średnich i ciężkie radziłem sobie nieźle, tak jak i w czyhających w krzakach niszczycielach.

Kadr w World of Tanks z widokiem przez gałęzie krzewu. Na celowniku mojego NM-116 mam radziecki niszczyciel czołgów Obiekt 268.

Dobrze się bawiłem, zwłaszcza po wprowadzeniu trybu Cold War, z nowszym sprzętem, za to bez artylerii, która była tak wkurzająca. Fun niestety psuli sami developerzy, dodając kolejne rozwalające rozgrywkę czołgi premium, zasuwające po mapie jak błyskawica i rozwalające co podleci salwą rakiet.

Ekran po bitwie w WoT pokazujący czołgi trzech graczy z najlepszymi wynikami. Trzecie miejsce to gracz w średnim czołgu T95E3 z trzema killami i 4235 dmg, drugie NM-116 z jednym zniszczonym przeciwnikiem i 3436 dmg. Na pierwszym jest mój NM-116 z sześcioma killami i 6408 dmg.

Po kilku latach regularnego grania w końcu zacząłem się nudzić, a przez ostatnie trzy sezony logowałem się do gry tylko by uzbierać punktów na wbicie setnego poziomu i czołg-nagrodę. A w obecnym sezonie nie chciało mi się robić już nawet tego.

Sea of Thieves

Po pożegnaniu z RDO i WoT Sea of Thieves zostało jedynym multiplayerem, który obecnie grinduję. Co tydzień zbieramy się z ekipą i wypływamy na Morze Złodziei po bogactwa i sławę. Czasem dodatkowo pływam solo, zwłaszcza gdy trafi się jakiś event pomnażający wypłaty, albo gdy zostało mi coś do dokończenia osiągnięcia.

To z jednej strony kapitalny sposób na relaks, gdy po prostu wypływa bez konkretnego celu, by nacieszyć żeglowaniem. Z drugiej strony jednak to współdzielony świat z innymi graczami i gdy zależy nam na zgromadzeniu skarbów, trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby nie dać się zaskoczyć piratom, którzy będą chcieli nam je odebrać (podstawowa zasada SoT to „loot nie jest twój, dopóki go nie sprzedasz”).

Przy leżącej na pokładzie galeonu Skrzyni Fortuny w grze Sea of Thieves pozuje załoga: ja, Shotysława, Agulinda, Kazeobi oraz kot Agi, Morfik.

Frajdę z grania najbardziej psują wcale nie ataki graczy i utrata skarbów, na które długo pracowaliśmy. Dużo gorsze są problemy z samą grą. SoT od dawna trapią różne bugi, dlatego społeczność ukuła od nazwy studia Rare termin na sytuacje, w której błąd psuje rozgrywkę: getting rare’d.

Bycie rare’niętym może oznaczać wiele rzeczy, np.:

  • nagłą utratę połączenia z serwerem w najmniej odpowiednim momencie,
  • część misji, która się nie odpala,
  • kluczowych przeciwników spawnujących wewnątrz skały,
  • przedmioty, których nie da się podnieść,
  • strzały z broni palnej i dział, których trafień serwer nie rejestruje,
  • albo i pechowy przypadek, gdy w czasie walki z innym graczem atakuje cię jednocześnie statek NPC-ów i kraken, bo RNGesus cię nienawidzi.

Rare’nięcia potrafią być bardzo frustrujące, ale sama gra jest na tyle wciągająca, że graliśmy dalej mimo tego wszystkiego.

W czasie przygotowania do wyjścia SoT na PS5 Rare wymieniło część bebechów gry, ujednolicając pod tym względem wersje na Xboksa, Steam i z Microsoft Store. Idea słuszna, ale z wykonaniem poszło coś nie tak, bo bardzo popsuła się stabilność gry. Coraz częściej zdarzają się wykrzaczenia do pulpitu i problemy z połączeniem. A przez kilka tygodni nie działało sterowanie myszą i klawiaturą na konsoli. Oznaczało to dla mnie przymusową przerwę, bo nie jestem w stanie walczyć z innymi graczami używając pada.

Mój pirat z SoT dumnie pozuje przy trzech Skrzyniach Legend. Mam siwą brodę i pokryte tatuażami ciało, które klątwa częściowo zamieniła w złoto.

Na szczęście zostało to już naprawione (na raty, przez jakiś czas musiałem wykonywać magiczne sekwencje odłączania i podłączania peryferiów, żeby klawiatura ruszyła). W zamian straciłem dostęp do prawie wszystkich wykupionych i skustomizowanych statków. A dzisiaj rusza kolejny sezon ze sporą partią nowości i już nie mogę się doczekać znajdowania świeżych bugów i glitchy.

W skrócie: Sea of Thieves to gra, którą uwielbiam, mimo że jej developerzy naprawdę robią, co mogą, żeby mi to utrudnić.

SteamWorld Build

Nieduża gra, ale frajda spora. SWB to bardzo sympatyczny city builder z fabułą, której przejście zajmuje jakieś 8, może 10 godzin.

Zarządzamy stylizowanym na steampunkowy Dziki Zachód miastem robotów i kopalniami położonymi pod nim, a naszym celem jest zebranie dość fachowców i surowców, by zbudować rakietę i uciec z planety przed jej zagładą.

Widok miasta w SteamWorld Build leżącego w pustynnej dolinie. Najbliżej znajdują się farmy z polami kaktusów, od nich w prawo i lewo odchodzą ulice z budynkami produkującymi różne rzeczy, a środek wypełniają rzędy domów mieszkalnych.

Po każdym ukończeniu odblokowujemy kolejny specjalny budynek, który ułatwia i uprzyjemnia dalsze grania, np. powodując, że budowa dróg i taśmociągów jest darmowa.

Zbliżenie na farmę z mechanicznymi krowami na wybiegu. Po prawej stronie klasyczna amerykańska czerwona stodoła. Dookoła ogrodzenia widoczna gładka asfaltowa droga.

Cała rozgrywka jest bardzo chillowa i nawet w chwilach gdy mamy korek w dostawach, który blokuje spełnienie potrzeb mieszkańców, a kopalnie pod ziemią są akurat atakowane przez fale potworów z głębin, nie jest bardzo stresująca.

Przeszedłem trzy razy i pewnie jeszcze kiedyś wrócę.

Evil West

Całkowite przeciwieństwo SteamWorld Build, nie licząc westernowych klimatów. To dobrze wyglądająca gra akcji polskiej produkcji. Gramy jako członek Rentier Institute, organizacji walczącej z wampirami i innym nieumarłym tałatajstwem.

Kadr z gry Evil West. Jesse z gatlingiem na plecach na bocznicy kolejowej. Widać kilka załadowanych wagonów oraz jeden parowóz.

Piącha wyposażona we wspomaganą rękawicę, rewolwer, strzelba, gatling, dynamit… sposobów rozwalania złoli jest sporo, a samych przeciwników też niemało i przebijanie się przez kolejnych się nie nudzi.

Kadr strony encyklopedii w grze poświęconej Vampire Highborn. Po lewej inne stworzenia do wyboru, po prawej opis, a na środku wampir - ludzka sylwetka ze szponami i głową nietoperza i takimiż wielkimi skrzydłami, niedbale poowijany bandażami.

Bałem się trochę bossów, bo ludzie straszyli mnie, że to souls-like, więc spodziewałem się, że mogę na każdym utknąć na długo. Na szczęście trudność nie jest przesadzona i o ile z drugim rzeczywiście chwilę się pomęczyłem, to reszta weszła bez bólu. Sympatycznie odmóżdżający relaks.

Grounded

To gra, w której gramy jako dzieciak, który budzi się pomniejszony w ogrodzie, gdzie trawa jest jak drzewa, a przeciwnikami owady i pająki. Naszym zadaniem jest przeżyć i odkryć sposób na powrót do normalnych rozmiarów. Jest tak dobra, że przeszedłem już dwukrotnie i to mimo arachnofobii.

Moja postać z Grounded stoi wśród dużo wyższych od niej źdźbeł trawy. Pomiędzy nimi widać korzenie drzewa, na których wysoko w górze zbudowany jest most z trawy i patyków.

Pierwszy raz próbowałem lata temu już w Early Access, ale się odbiłem. Na padzie grało się niewygodnie, a gra nie wciągnęła mnie na tyle, żeby próbować przezwyciężyć strach przed pająkami.

Grounded ma tryb dla arachnofobów do włączenia w ustawieniach, gdzie można suwaczkiem ustalić, jak bardzo pająki mają nie przypominać pająków. Działa, ale IMO trochę niszczy wrażenie zanurzenia się w świecie gry.

Gdy wyszła wersja 1.0 postanowiłem dać Grounded kolejną szansę. Tym razem miałem już myszkę i klawiaturę kupione do gry w Sea of Thieves. Grało się dużo bardziej wygodnie, a sama gra okazała się znakomita: perfekcyjny wręcz survival z budowaniem bazy, wytwarzaniem przedmiotów i rozbudowanym, ale nie przekombinowanym drzewkiem technologicznym.

Wielki dom zbudowany w Grounded na słupkach oddzielających grządkę kwiatową nad stawem od trawnika. W tle, lekko rozmazany, widać prawdziwy dom, ogromny z perspektywy gracza.

Gdy po pierwszym przejściu podsumowanie pokazało mi 64%, zabrałem się za kolejne, tym razem rozglądając się znajdźkami i robiąc dodatkowe rzeczy spoza głównej fabuły. Tym razem dobiłem do 92%. Zadowolony z wyniku odinstalowałem grę i zapomniałem o niej na długo.

Karta podsumowania ukończenia Grounded. Wynik to 92%. Czas spędzony na podwórku to 203 dni (w grze, nie rzeczywiste), zabite stworzenia: 3248, zebrana trawa: 1375, idealne bloki: 451 i 12 śmierci.

Całkiem niedawno przeczytałem, że Grounded wychodzi na PlayStation oraz dostaje swoją ostatnią porcję nowego contentu w aktualizacji z numerkiem 1.4. Z tej okazji zachciało mi się wrócić na podwórko i namówiłem dwie osoby z gilotynowego discorda na wspólne granie. Na razie doszliśmy do piaskownicy i gra się całkiem spoko. Co prawda potrzeba więcej zbierania surowców, żeby wyposażyć całą trójkę, ale za to krzyżaki i pogońce są mniej straszne, gdy ma się kogoś ze sobą. Mam nadzieję, że tak samo będzie z czarnymi wdowami.

***

Poza tym ostatnio próbowałem też kilku innych gier z Game Pass:
– Chciałem pograć w strategię Dune: Spice Wars, ale odpuściłem, gdy okazało się, że nie obsługuje myszy i klawiatury na konsoli, a nie zamierzam grać w RTS na padzie.
– Zacząłem Diablo 4 i zaraz odinstalowałem. Zniechęcił mnie kretyński pomysł z single playerem w trybie online. Nie mogę w wolnej chwili przejść kawałka lochu, a potem wrócić do pracy, bo gra mnie wylogowuje i muszę zaczynać od początku.
– Dałem też szansę Far Cry 6, ale chyba wywalę ją bez kończenia, bo jest przygnębiająco wtórna wobec poprzedniej części (we wcześniejsze nie grałem). A jazda konno jest żenująca w porównaniu do RDR2.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *