Na dzisiaj zaplanowałem wrzucenie opisu pierwszej z moich ulubionych nadnoteckich tras. Notka jest gotowa jedynie w ~75%, bo moją uwagę zaprzątnęło coś innego. Coś malutkiego, piszczącego i kosmatego.
W piątek ktoś podrzucił nam na podwórze kociaka. Maleńki kłębuszek nieszczęścia z zaropiałymi oczkami. Schował się pod daszkiem, gdzie na paletach trzymamy drewno do paleniska. Nie było jak go wyciągnąć, ani nie było wiadomo, gdzie dokładnie siedzi. Gdy tylko pochodziłem, to przestawał piszczeć i nie mogłem go namierzyć. Wsunąłem mu tam tackę z rozciapaną z wodą karmą i chodziłem co jakiś czas sprawdzać, czy wyszedł i mogę go jakoś złapać.
Przesiedział tam dzień i noc. Jedzenie zniknęło z tacki, więc nałożyłem nową porcję i znowu przychodziłem co jakiś czas, aż w końcu okazało się, że przeszedł pod mniejszą paletę stojącą osobno. Szybko go stamtąd wypłoszyłem i złapałem, gdy próbował wrócić do poprzedniej kryjówki.
Prychał na mnie, syczał i próbował mnie zamordować :)
Trafił do dużego plastikowego kubła wysłanego gazetami. Dostał kolejną porcję karmy i wodę. Zamknąłem go w piwnicy, żeby nie przyniósł czegoś naszej domowej kotce. Gdy tylko zostawał sam, to wrzeszczał dalej, ale już z przerwami na jedzenie i spanie. A spał jak kamień.

Już w niedzielę rano po wypuszczeniu z „niewoli” na czas sprzątania, mogłem go złapać w rękę bez rękawiczki. Nawet gdy przemywałem mu oczy ciepłą wodą.
Po południu, po dwóch wysadzeniach do kuwety, gdy zauważyłem, że się szykuje do załatwiania, trzeci raz wskoczył sam. Wtedy uznałem, że można go już puścić luzem w tym pomieszczeniu.

Zabezpieczyłem wszystkie miejsca, do których nie powinien wejść, jego pudło położyłem na boku i zrobiłem mu legowisko z kawałków starego prześcieradła. Obok postawiłem „paśnik”, a do zabawy dostał kulkę z papieru i parę mniejszych orzechów włoskich.
Bardzo szybko odnalazł się w nowym położeniu. Śpi na legowisku, popiskuje gdy przyjdę, żeby wysępić kolejną porcję jedzenia, wędruje grzecznie do kuwety i bawi się gdy zostaje sam, bo zabawki są za każdym razem w innym miejscu.

W poniedziałek byliśmy u wety. Dostał środek na odrobaczanie i kolejny na pchełki. Poza tym trzy razy dziennie zakraplam mu oczka antybiotykiem i raz dziennie do żarcia dostaje coś na wzmocnienie. Lekarka powiedziała, że wygląda bardzo dobrze, jak na okoliczności, w jakich do nas trafił.

Najprawdopodobniej nie będziemy szukali mu domu i u nas zostanie. Na razie zastanawiamy się z synem nad imieniem. On proponuje Oscara, po „niezatapialnym” kocie z Bismarcka. Ja mówię Mordek, ale odpowiada mi też Demon, nie tylko jako kontynuacja po poprzedniku, który miał na imię Szatan. Nowy jest łaciaty jak dalmatyńczyk, a jak dalmatyńczyki, to i Cruella De Mon xD
Dodaj komentarz