Czerwiec na rowerze

Miniaturka dla wpisu podsumowującego rowerowy czerwiec. Zestawione dwa moje zdjęcia, które dzieli dziewięć lat. Na lewym zdjęciu mam siwą brodę, po prawej jestem piękny i młody.

Czerwcowe rowerowanie rozpocząłem już w pierwszy dzień miesiąca od wypadu do Gołańczy i Margonina. Dawno nie odwiedzałem tamtych okolic, jeżdżenie po południowym brzegu Noteci ograniczająm raczej do bardziej północnej trasy Szamocin – Prostkowo.

Główną zaletą odcinka między Gołańczą a Margoninem, jest obecność sporej farmy wiatraków, które stoją wszędzie, gdzie się tylko spojrzy. Poza tym trasa jest raczej nieporywająca, a na dodatek nie ma na niej żadnych odcinków leśnych, które dawałyby wytchnienie od słońca i wiatru. Jednakowoż raz na jakiś czas przejechać się można, zwłaszcza gdy pozostałe trasy się znudzą.

Ostatnie czterdzieści kilometrów, od jeziora w Borówkach, ścigałem się z burzą, dlatego skróciłem trochę planowaną trasę i wróciłem najszybszą drogą, w Śmielinie na chwilę wjeżdżając na DK10.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

W drugim tygodniu udało mi się wyskoczyć na trening dwukrotnie, ale pierwszy obciąłem do dwóch dych po najbliższej okolicy przez deszcz, który i tak mnie złapał na końcówce. Żeby to sobie odbić, drugi rozciągnąłem do sześćdziesięciu kilometrów.

Po treningach byłem gotowy na dłuższe jechanie w weekend. W niedzielę wstałem o świcie, zaraz po otwarciu lokali wyborczych zagłosowałem odstrzelony w lycrę i prosto od urny ruszyłem do Koronowa i Tucholi.

Jeszcze dzień wcześniej planowałem pojechać tę trasę odwrotnie, ale uświadomiłem sobie, że w takim przypadku na stromym wyjeździe z Koronowa miałbym za sobą ponad sto kilometrów, w tym sporo po lasach i zmieniłem kierunek jazdy.

Pogoda tego dnia była znakomita i jechało się świetnie. Po dwóch godzinach spokojnego kulania minąłem Koronowo i w Nowym Jasieńcu wjechałem do lasów nad zalewem. To naprawdę kapitalne miejsce do jazdy na szutrówce i żałuję, że nie mam takiego bliżej.

Szkoda tylko, że komary cięły jak opętane (po mokrej wiośnie wszędzie ich pełno) i zatrzymanie się, by zrobić zdjęcie, oznaczało znalezienie się wewnątrz chmury tych krwiopijców. Co oczywiście nie znaczy, że nie udało mi się zrobić paru fotek, w tym jedną, gdy uświadomiłem sobie, że zatrzymałem się na tym samym leśnym postoju, co przy pierwszej wizycie w tamtych okolicach, w listopadzie 2015.

Zestawione dwa moje zdjęcia z tego samego miejsca. Na lewym, zrobionym w tym roku mam siwą brodę, żółte rowerowe okulary i czerwony kask. Na prawym, sprzed dziewięciu lat jestem piękny i młody, z ciemną brodą i w czarno-żółtym kasku o kształcie kapelusza młodej pieczarki.
2024 vs. 2015

Za Zamrzenicą odbiłem w stronę Szumiącej i gorąco polecam ten odcinek: fajny asfalt, gęsty las, puste drogi. W tej drugiej miejscowości wyjechałem na poprowadzoną wzdłuż skraju lasu drogę dla pieszych i rowerów, którą dotarłem do Tucholi. Przed miastem las ustąpił miejsca nudnemu rozpełzowi (moje prywatne tłumaczenie angielskiego sprawl), a potem asfaltową DDR-kę zastąpiła kostka i fun się skończył. Na dodatek na Orlenie nie mieli wegańskich hot-dogów, co przytrafiło mi się po raz pierwszy od nie pamiętam jak dawna.

Po fotce przy fontannie na tucholskim rynku pojechałem wojewódzką w stronę Gostycyna, po drodze obrzucając mocno nieparlamentarnymi zwrotami SUV-y mijające mnie „na gazetę”.

Przy okazji parę ciepłych słów dla typa w aucie na poznańskich blachach: Jeżeli wyprzedzasz rowerzystę na ostrym zakręcie, nie mając pojęcia, czy coś jedzie z przeciwka, a potem musisz skracać i tak mały dystans, jaki mu zostawiłeś, bo z drugiej strony jednak coś wyskoczyło, to jesteś kawał chuja, a nie kolarz, niezależnie od tego, ile ślicznych rowerów szosowych wieziesz na tyle swojej przerośniętej puszki.

W Gostycynie odbiłem na boczne drogi i zrobiło się spokojniej. W Wałdowie spotkałem sympatyczną parę na rowerach, której wskazałem kierunek na Wielką Klonię, bo brakowało im tej gminy na zaliczgmine.pl.

Kawałek później w końcu odwiedziłem Olszewkę koło Sośna, miejscowość o tej samej nazwie, co moja wieś. Dzięki temu mogłem tę trasę na RideWithGPS zatytułować Olszewka – Olszewka – Olszewka.

Od Sośna byłem już na znajomych terenach i dalej droga była już tylko zwykłą walką ze zmęczeniem, bolącym tyłkiem i wiatrem.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Kolejny tydzień przyniósł spore ochłodzenie i nie za bardzo chciało mi się ruszać na rower. Aż w czwartek powiedziałem sobie, że jak nie pójdę na trening, to mam szlaban na dłuższą trasę w weekend. Zadziałało i pojechałem na najbliższą górkę trochę popodjeżdżać.

Na sobotę miałem od jakiegoś czasu zaplanowany wyjazd na północny zachód, w okolice Jastrowia, ale w piątek okazało się, że wracałbym z silnym wiatrem w twarz i najprawdopodobniej w deszczu. Sprawdziłem prognozę dla Żnina, leżącego na południe od mojej wsi i była dużo lepsza, więc na szybko zaplanowałem nową trasę: Łabiszyn – Żnin – Kcynia.

Tym razem trasa była w całości po asfalcie, więc po raz pierwszy od jesieni, pojechałem na slickach 32C, zamiast jak zazwyczaj terenowych oponach 40C.

Odcinek do Łabiszyna jest bardzo przyjemny, nie licząc przejazdu przez Nakło i krętego kawałka w wąwozie za Paterkiem, gdzie kierowcy potrafią zapierniczać jak potłuczeni, nie przejmując się bardzo ograniczoną widocznością. Ale za Szubinem wjeżdża się w lasy, które jeszcze niecałe zostały wycięte i jedzie się świetnie. Gorszy jest fragment z większym ruchem między Łabiszynem a Żninem: w sporej części odsłonięta droga wśród pól, gdzie nie ma schronienia przed wiatrem. Na pocieszenie zostaje wypatrywanie pomarańczowych oznaczeń Tour de Pologne sprzed 20 lat, które ciągle są widoczne na asfalcie.

W samym Żninie zjechałem na Orlen na wege hot-doga i przy okazji odwiedziłem basztę ratuszową oraz miejskie jezioro, gdzie żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu, by złapać żagle w oddali. Ale za to pstryknąłem gęsi skubiące trawę na brzegu.

Przez chwilę zastanawiałem się nad powrotem do domu dłuższą drogą przez Wągrowiec, ale tyłek bolał mnie coraz bardziej od węższych i twardszych opon, a poza tym na drodze wojewódzkiej Wągrowiec – Kcynia jechałbym w większym ruchu. Zamiast tego wybrałem spokojniejszą i krótszą trasę przez nieduże wioski. Jak się chwilę później okazało, to był bardzo dobry pomysł, bo na horyzoncie zaczęły gromadzić się ciemne chmury, a chwilę przed Nakłem złapała mnie lekka mżawka.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Przed następną weekendową jazdą wybrałem się dwa razy na krótsze kręcenie. Najpierw na żwawą pętelkę po okolicy, potem trochę dalej, żeby się upewnić, czy droga z Liszkowa do Trzebonia, którą planowałem jechać w niedzielę, jest przejezdna mimo trwającego remontu mostu. Na szczeście na czas pracy nad nową przeprawą z boku powstała mała kładka dla pieszych i rowerów.

Gdy nadszedł weekend, znowu musiałem zmienić plany. Prognoza pogody na niedzielę pokazywała odczuwalną temperaturę 11-18°, a do tego wiatr 20-25 km/h z porywami do 51, a co najmniej siedemdziesiąt kilometrów wypadało z wmordewindem. Za to w poniedziałek temperatura odczuwalna miała być 13-24°, wiatr 10-16 km/h i maksymalnie 33 w porywach. Tak więc przeciągnąłem weekend i pojechałem w poniedziałek.

Celem było Jastrowie, gdzie liczyłem na tradycyjnego wege hot-doga na Orlenie i odpoczynek nad jeziorem, przed odbiciem na Zakrzewo i powrót przez Rudną.

Jechałem trasą, którą zaliczyłem wcześniej już kilka razy, z Łobżenicy pustymi asfaltami przez pola i lasy do Krajenki, a stamtąd zamiast na Złotów pojechałem bocznymi drogami przez Bartoszkowo i Piecewo do wylotu na DW189. Aż do wyjechania na drogę wojewódzką ruch był mały lub nawet żaden, a asfalty całkiem spoko, więc mogę z czystym sumieniem polecić ten odcinek.

Na DW189 ruch był dużo większy, na szczęście miałem nią jechać tylko kawałek i to w kilku rzutach: najpierw do zarwanego mostu kolejowego na Gwdzie, który w 1945 uszkodzili wycofujący się Niemcy (a potem Ruscy rozkradli, co się dało, poza samym mostem, którego najwyraźniej nie było jak ukraść), a potem miałem do Jastrowia. Skąd po obiedzie chciałem wrócić kawałek do skrętu w Górznej na boczne drogi do Zakrzewa.

Pamiętałem z ostatniej wizyty w Jastrowiu przed laty, że mieli tam leśną drogę dla rowerów, z zakazem ruchu rowerów na szosie, ale liczyłem na to, że od tego czasu poszli po rozum do głowy. Przeliczyłem się i dalej legalny wjazd rowerem do Jastrowia od strony Złotowa prowadzi przez las, po ścieżce pełnej szyszek i korzeni. Nie miałem zamiaru pchać się tamtędy na slickach, więc odpuściłem wizytę w mieście i pojechałem na miejską plażę zjeść batona i wrzucić do fediwersum rant na infrastrukturę szykanującą rowery szosowe.

Z plaży ruszyłem do Zakrzewa nowymi dla mnie drogami i okazało się, że wybrałem świetnie: spokój, przyzwoita nawierzchnia i pełno poziomek w lesie przy szosie.

W Zakrzewie kolejny zgrzyt: na stacji Circle K nie było wegańskich hot-dogów, mimo że sama sieć ma takie wypisane na swojej stronie, więc z obiadu nici. Za to kawałek dalej spotkało mnie miłe zaskoczenie. Po tym jak niedawno poskarżyłem się tutaj, że nowego asfaltu w Rudnej ciągle nie widać, tym razem przejechałem przez wieś po gładkiej nawierzchni, jeszcze ciepłej, bo prace na drugim pasie ciągle trwały.

Z Rudnej już blisko do domu, wiec nuda, nie licząc tego, że pogonił mnie łabędź w Łobżenicy, gdy skróciłem sobie drogę przejazdem przez most nad stawem. W sumie wyszły ponad 164 kilometry, tegoroczny rekord długości trasy.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

Zmęczony po Jastrowiu, czerwiec planowałem zamknąć małą pętelką treningową i krótką jazdą w weekend, poniżej 80 kilometrów, żeby dać ciału szansę na odpoczynek.

To rozsądne podejście poszło w kąt, gdy zauważyłem, że zbliżam się do przekroczenia po raz pierwszy od czerwca 2017 progu tysiąca kilometrów w miesiącu. Trasę przedłużyłem do setki i pojechałem na Dużą Pętlę Notecką z dodatkowym odcinkiem Smogulec – Iwno.

To trasa, którą jechałem już tyle razy, że już nie wiem, co o niej napisać nowego, poza tym, że pogoda dopisała i kulało się przyjemnie, widok z górki w Krostkowie był jak zawsze wspaniały i zdążyłem dojechać do domu, zanim zrobiło się naprawdę gorąco.

Uproszczona ikonka roweru zwróconego w prawo.

W sumie uzbierałem 1014,9 km, z czego 888,2 w czasie 11 jazd przejechałem dla frajdy, a resztę na zakupy (też 11 zarejestrowanych jazd).

Infografika z serwisu Ride with GPS. Karta kalendarza na czerwiec 2024 z zaznaczonymi aktywnościami. Poniżej podsumowanie miesiąca. Dystans 1015 kilometrów, suma przewyższeń 5214 metrów, czas w ruchu 1 dzień 23 godziny i 37 minut. 22 zarejestrowane aktywności.

Poza progiem 1k w miesiącu przekroczyłem też 3k w roku. Z 3258,8 km wyprzedzam zeszłoroczny dystans o 1457,4 km.

Idzie mi w tym roku tak dobrze, że aż się boję, że mi zaraz znowu coś strzeli w kolanach i się skończy zasuwanie. Chyba muszę trochę przyhamować, żeby nic takiego się nie stało. Nie będzie to takie proste, bo na lipiec szykuje mi się jedno dłuższe jechanie.

3 odpowiedzi na „Czerwiec na rowerze”

  1. Awatar Bobiko

    Pięknie aktywny czerwiec zaliczyłeś. gratuluję! :)

    Temat Jastrowia badan corocznie, jak jade na wakacyjki i zatrzymuję sie na pare minut przy miejskiej plazy w lesie. Fajne jezioro wśród lasu, co jest pewnie “w standardzie” tych okolic. Ten most na Gwdzie pamiętam odkąd zaliczyłem trasę na Kołobrzeg przez Kłomino i Połczyn-Zdrój. Az dziwne, ze jeszcze wisi nad rzeką i ze lokalsi nie pocięli tego na drobne ;)

    może w lipcu uda się podjechać w stronę Krajenki / Złotowa autem, by 100+km zaliczyć całą tą okolicę. wydaje sie być taką nietuzinkową Szwajcarią Krajeńsko-Wałecką ;)

    1. Awatar silva rerum

      Dzięki!

      Podejrzewam, że lokalsi uznają, że jak ruskim nie udało się ukraść tego mostu, to po prostu się nie da i nie ma co próbować xD

      Jeżeli chodzi o trasy w tamtych okolicach, to fajniejsze są te po drugiej stronie DK11. Mniej jazdy między polami, a więcej w lasach. Co prawda trudniej tam wyznaczyć trasę w całości po asfalcie, ale za to szuterki mają zacne.

  2. […] zaplanowałem sobie inną dłuższą trasę. Zamiast nad morze – nad Zalew Koronowski. Dopiero co tam byłem, ale tym razem postanowiłem odpuścić rozczarowujące odbicie na Tucholę i zamiast tego […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *