Spodziewałem się załamania pogody i pluchy, zamiast tego przeciągnęło się lato. Wrzesień pobił rekordy temperatur, a ja wykręciłem najlepszy dystans w tym roku.
W każdym tygodniu zaliczyłem trasę powyżej 100 km i to bez większych komplikacji, czym najbardziej zadziwiłem sam siebie. Mam o czym pisać, więc tym razem skupię się tylko na tych długich jazdach, zamiast jak w poprzednich miesiącach wymieniać każdy trening.
– –
Zacząłem mocno, od odwiedzenia trzech województw jednego dnia (kujawsko-pomorskiego, wielkopolskiego i pomorskiego) w czasie wypadu do Debrzna. Byłem tam już kilka razy i o ile miasteczko rzeczywiście należy do urokliwych, to jego największą zaletą w tym wypadku było położenie tuż za granicą pomorskiego.
Pierwsze (i ostatnie) 30 kilometrów tej trasy to nudy, które jeździłem wiele razy, ale reszty długo nie odwiedzałem, w tym fantastycznej siedmiokilometrowej prostej jak strzelił drogi przez las w okolicy Kujana. Fragment koszmarnego asfaltu w okolicach Rudnej, który zmasakrował mnie w czasie pierwszej (i jedynej) trzysetki niestety jest jeszcze gorszy. Ale za to od Lipki do Debrzna-Wsi prowadzi teraz elegancka asfaltowa DeDeeRka.
Posiedziałem trochę na debrzeńskim rynku, tuż przy fontannie, a potem pokręciłem chwilę w okolicy pozostałości murów miejskich i pokulałem do domu prawie tą samą trasą, zatrzymując się na chwilę w Osowie, by obejrzeć wóz strażacki stojący przy tamtejszej remizie.












Trasa jest całkiem spoko i fragmenty tragicznej nawierzchni nie psują satysfakcji, jaką daje możliwość powiedzenia „odwiedziłem na rowerze trzy województwa jednego dnia”.
– –
W następnym tygodniu wypadały moje urodziny. Tak jak w zeszłym roku, nie zamierzałem siedzieć tego dnia w domu i świętować kolejnego roku przeżytego jako wdowiec. Planowałem wyskoczenie do lasów za Koronowem, ale pogoda zapowiadała się jednak tak rewelacyjnie, że zamiast tego postanowiłem naprawić swój błąd z końca sierpnia, wybrać ponownie na Wrzosy i tym razem popływać w moim ulubionym jeziorze.
Zainspirowany przez Bobiko postanowiłem połączyć rowerowanie z jazdą pociągiem i podjechałem z Nakła do Piły, dzięki czemu mogłem uniknąć jeżdżenia po nudnych drogach w pobliżu domu i zrobić większy dystans w ciekawszych okolicach.
Jechało się po prostu świetnie. Połączenie rewelacyjnej pogody z moimi ukochanymi okolicami sprawiło, że jechałem na absolutnym haju.
Ostrzeżenie o zawartości: osobiste smuty.
Po raz pierwszy od śmierci Żony miałem dobry nastrój w urodziny. Do tego stopnia, że co jakiś czas łapało mnie poczucie winy z tego powodu. A potem znowu wchodziło uniesienie i tak na zmianę.












Pływanie w zimnych wodach jeziora po 80 kilometrach zrobionych w upale było fantastyczne, polecam. A sama trasa wyszła mi tak dobra, że postanowiłem poświęcić jej osobny wpis, bo naprawdę warto się tam wybrać. Tym bardziej, że jazdę na rowerze można połączyć ze zwiedzanie i odwiedzić nie tylko rezerwaty przyrody, ale i dawną radziecką bazę głowic atomowych.
– –
Trzeci tydzień to wizyta w Biskupinie. To klasyczny cel wycieczek szkolnych w mojej okolicy i byłem tam ze dwa razy jako uczeń, raz jako opiekun wycieczki (praktyki w podstawówce) i raz na rodzinnym wyjeździe. Rowerem też już raz tam dojechałem, a że nie pamiętałem za bardzo tamtej trasy, to uznałem, że początek roku szkolnego to dobra pora na powtórkę.
Kawałek ode mnie do Łabiszyna mam mocno objeżdżony i bardzo lubię, nie licząc wrednych zakrętów w wąwozach tuż za Paterkiem, gdzie kierowcy lubią zapieprzać i nie czuję się bezpiecznie. Wynagradza mi to leśny odcinek za Szubinem, chociaż ostatnio coraz mniej tam lasu.
W porównaniu z drogą do Łabiszyna, kawałek stamtąd do Żnina jest nudny i pusty. A ze Żnina do Wenecji (gdzie jest muzeum kolejki wąskotorowej i ruiny zamku) asfalt jest zniszczony, a ruch spory. Na szczęście potem robi się dużo lepiej. Humor poprawiło mi uśmiechanie się do innych osób na rowerach, tak jak ja mijających masy samochodów stojących w korkach do parkingów przy muzeum w Biskupinie.
Przy skansenie zjadłem batona, zapiłem izotonikiem i pojechałem dalej. Asfalt był gładki, słońce grzało i jechało się tak, że żal było wracać. Musiałem zmienić trochę trasę tak, żeby jednak wjechać do Kcyni, by odwiedzić tamtejszą stację Orlenu, bo w bidonach robiło się pusto. Z Kcyni już nuda, prawie w domu i okolice znajome, ale przynajmniej większości po dobrym asfalcie przez las i to z małym ruchem, chociaż to droga wojewódzka.








Trasa niekoniecznie porywająca, kilka fragmentów po lasach jest bardzo fajnych, a ściganie się z kolejką wąskotorową wiozącą turystów było zabawne, ale raczej za szybko się tam ponownie nie wybiorę. Już lepiej z Łabiszyna odbić na Pszczółczyn i Rynarzewo i przez Tur wrócić na Nakło, bo z tej drogi można zaszpanować i w mniej niż pół godziny wrzucić na socjale fotki z tablicami Władysławowo i Zamość.
– –
Ostatnia dłuższa jazda we wrześniu to powtórka trzeciej trasy 100+, jaką przejechałem w życiu, czyli wizyta nad Zalewem Koronowskim. Tym razem postanowiłem trochą ją przedłużyć i zamiast zacząć od jazdy prosto na Koronowo, pojechać najpierw na Bożenkowo, a stamtąd na Samociążek i Nowy Jasiniec.
Od Bożenkowa do Samociążka prowadzi sympatyczna leśna DDR, podobna do kawałków tej z Bydgoszczy do Koronowa. Potem zrobiło się gorzej, bo po skręceniu przy końcu Jeziora Białego na północ wjechałem na prosta drogę przez las, na której mogłem albo jechać po grzebieniu w poprzek drogi, od którego bolą ręce i tyłek, albo grzęznąć w piachu w koleinach. Jadące co chwila samochody (najwyraźniej pół Bydgoszczy postanowiło spędzić ostatni wrześniowy weekend na działkach nad jeziorami i zalewem) nie zostawiały mi wyboru i musiałem zjeżdżać w piasek.
Na szczęście na wysokości Kronowa wyjechałem na asfalt, a potem w Nowym Jasińcu odbiłem na porządne leśne drogi, gdzie miejscami drzewa były tak gęste, że przez moment żałowałem zdjęcia nogawek, bo w cieniu było naprawdę chłodno.
Widok na Zalew ze skarpy jak zawsze piękny, tym bardziej że kręciło się po nim kilka żaglówek. Niestety nie mogłem tam siedzieć za długo, to była dopiero połowa trasy. Jechałem wzdłuż Zalewu aż do Piły, gdzie przekroczyłem Brdę i zaczęło się wracanie. Planowałem dojechanie do Mąkowarska leśnymi drogami, ale szlak wyznaczony na mapie okazał się prowadzić drogami nieprzejezdnymi dla mojego roweru i musiałem wyjść z lasu na asfalt w Gostycynie.
W sumie wyszło ponad 140 kilometrów, co w połączeniu ze sporymi odcinkami na leśnych drogach dało się we znaki i wracałem do domu z tyłkiem obolałym jak jeszcze nigdy w tym sezonie.












Okolice Zalewu są piękne, ale gdybym miał jechać tam znowu, to wolałbym pojechać przez Wierzchucinek i Salno prosto do Koronowa i prędzej wjechać w lasy nad Zalewem i może spróbować przeciągnąć trasę aż do Tucholi. Odcinek Szczutki – Bożenkowo – Koronowo nie urywa i nie wybieram się tam ponownie.
– –
Niepodziewanie wrzesień okazał się moim najbardziej aktywnym miesiącem nie tylko w tym sezonie ale i od długiego czasu, bo ostatni raz przekroczyłem 800 zarejestrowanych kilometrów w lipcu 2017.
W sumie uzbierało się 20 jazd (z czego 12 to wyjazdy na zakupy) o łącznej długości 854 kilometrów, które zajęły mi ponad dobę i 17 godzin.

Najjaśniejszym punktem miesiąca była zdecydowanie pętla dookoła Doliny Rurzycy, ale na inne jazdy też nie mam co narzekać. Narowerowałem na za wszystkie czasy :)
– –
Plany na październik mam skromne: machnąć chociaż jedną setkę i wyjeździć razem chociaż 450 kilometrów.
Muszę przyznać, że wrzesień narobił mi ochoty na jeszcze dłuższe jeżdżenie. Jeżeli nie będę szaleć i zrobię to rozsądnie, to może w przyszłym roku udałoby się zrobić trasę 200+?
Dodaj komentarz