Na niedzielę 10 lipca zaplanowałem wyskok do Poznania. 110 kilometrów. Nie chciałem jechać niczego dłuższego, bo nie czułem się na siłach. Cały tydzień treningów przepadł mi przez pracę i pogodę. Gdy w końcu wyrwałem się w piątek rano na jazdę, okazało się, że nogi nie chcą mnie słuchać. Trasa nieco ponad setkę wydawała się więc idealna — długa na tyle, żeby sprawić frajdę, ale nie na tyle, żeby pojawiły się problemy.
Pogoda miała być średnio fajna — bez deszczu, za to pochmurno i cały czas pod wiatr. Na szczęście tylko w okolicach 20+ km/h, ale z porywami powyżej 30 km/h. Założyłem, że na takiej krótkiej trasie dam radę, więc nie przejmowałem się tym za bardzo.
W ramach planowania atrakcji umówiłem się z internetowym znajomym (raz spotkaliśmy się na piwie IRL) na hamburgera na Wolnym Targu na poznańskiej Cytadeli.
W niedzielę wstałem o 3:45. Na śniadanie proteinowy zastrzyk w postaci jajecznicy, kawa i można się zbierać. Nogawki, potówka z odczepianymi rękawami pod koszulkę, na wierzch lekka wiatrówka. Spodenki na szelkach i koszulka z Lidla. Buf (przez jedno “f” bo z B’Twin, nieoryginalny) pod kaskiem osłaniający na uszy. Okulary ze szkłami rozjaśniającymi. Dwa banany i trzy batony do kieszonek. Telefon, powerbank i trochę gotówki. Jazda!
Gdy ruszałem, słońce wyszło nad horyzont.

Zanim dojechałem do obwodnicy Nakła, którą miałem przeciąć, by jechać na Kcynię i Wągrowiec, doszedłem do wniosku, że 110 km to będzie za mało i warto trochę wydłużyć trasę. Odbiłem więc na DK10 i w Sadkach skręciłem na Samostrzel — Gromadno — Smogulec — Gołańcz i stamtąd dopiero do Wągrowca. W Gromadnie zaplanowaną drogę na Nową Wieś i Mieczkowo blokowało nieprzyjaźnie wyglądające stado 6-7 psów, więc dołożyłem dodatkowych kilometrów jadąc do Smogulca przez Iwno i Chwaliszewo.
Jak zwykle co 20 km przekąska, a co 40 kilkuminutowy postój. Pierwszy popas wypadł kawałek za Smogulcem, drugi w Kurkach.

Przed Skokami lekki kryzys. Jazda pod zimny wiatr dała mi się we znaki. Na szczęście trafiłem na Orlen – hot-dog + uzupełnienie pustawych już bidonów izotonikiem. Humor się poprawił i można było jechać dalej.
W czasie ostatnich jazd wystarczało 80 km, żeby zrobiło się ciepło na tyle, żebym mógł zdjąć nogawki i rękawki oraz wiatrówkę. Tym razem rozbierałem się dopiero w Biedrusku — po jakichś 110 kilometrach. Szkła na przyciemniające wymieniłem dopiero w Poznaniu.
Gdy przeciąłem Wartę, wiedziałem, że jestem blisko:

Rzeczywiście, niedługo później mogłem pstryknąć tradycyjną fotkę z rowerem opartym o tablicę:

Zjazd do miasta ulicą Naramowicką, trochę objazdu parku na Cytadeli i wylądowałem na Wolnym Targu. Wyszło 130 kilometrów ze średnią poniżej 24 km/h. Słabo, ale nie ma co oczekiwać cudów bez formy i pod wiatr.
Po chwili zjawił się Ender i zabraliśmy się za burgery z foodtrucka. Dobre. Posiedzieliśmy na leżakach i pogadaliśmy nieco, a potem zjechaliśmy na Rynek. Tam kawa, lemoniada i więcej gadania. Poleciłem mu Dziką Zagrodę i uświadomiłem, jak często przejeżdżał tuż obok naszego pola golfowego, wcale o tym nie wiedząc :) Na odchodne dostałem instrukcje, jak trafić na dworzec PKP i się pożegnaliśmy. Dzięki!
Na dworcu zrobiło się niefajnie. Po pierwsze dostać się do kas z rowerem nie jest prosto. Po drugie kolejki, które poruszały się wyjątkowo wolno (w porówaniu z innymi dworcami). Po trzecie pani w kasie, która powiedziała “Nie mogę sprzedać biletu z rowerem na ten pociąg, bo nie ma tam miejsc na rowery. Trzeba pytać konduktora, czy się zmieści”. A następny pociąg, którym mógłbym jechać, jest za trzy godziny. Super.
Dzwonię do żony, żeby uprzedzić, że mogę wrócić później, niż planowałem. Podpowiada mi, żebym w razie czego wyjechał, ile się da poza miasto, to wyskoczy samochodem naprzeciw i mnie zgarnie. Na peronie tłumy. Podjeżdża pociąg. Przez Bydgoszcz do Gdyni. Z przedziałami. Prawie nikt nie wysiada, za to wsiadają następni. Ludzie stoją na korytarzach. Odpuszczam.
Na “letkim wkurwie” rozważam inne opcje. Chwilę wcześniej widziałem szynobus do Gołańczy. Nabity. Może pociąg do Piły? Ale stamtąd i tak w najszybszej wersji po DK10 mam sześć dych do domu. Chrzanić. Wracam rowerem. Pojadę, ile się da, potem zgarnie mnie żona. Muszę tylko kupić gdzieś żarcie na drogę. Bidony mam pełne, bo napełniłem je po dotarciu na dworzec, ale na samej wodzie daleko nie zajadę.
Z tego wszystkiego zapomniałem włączyć rejestrowanie trasy i o mały włos by się nie liczyło :) Przy Cytadeli odpalam Runtastic i sunę na Naramowicką, by wydostać się z miasta na Biedrusko, tak jak wjechałem. Po drodze mijam sklepy, ale nie chciałbym zostawiać nieprzypiętego roweru w mieście. Zakładam, że trafię coś w mniejszej miejscowości za Poznaniem i jadę dalej. Po 20 km w Bolechowie jest Tesco! I nie mają nic przeciwko facetowi łażącemu po sklepie z rowerem. Kupuję kiść bananów, paczkę misiów Haribo, sezamki, energetyk, izotonik i wodę. W samą porę, bo bidony prawie suche. Na miejscu zjadam dwa banany, kilka garści żelków, wypijam energetyk, izotonik i wodę. Moja dzika uczta wzbudza sensację wśród zjadających lody w cieniu sklepu seniorów. Banany i sezamki upycham po kieszeniach koszulki, napełniam bidony. I jadę dalej.
W miarę jak miśki czynią cuda z moim poziomem energii, wrzucam na luz i wkurw przechodzi. Lekki wiatr w plecy, mój pas pusty, bo wszyscy wracają do Poznania. Jedzie się dobrze. Dzwonię do żony z informacją, że jest ok i dam znać jak będą problemy.
Zamiast postojów co 40 km, zsiadam z roweru co 20. Trzeba dać tyłkowi odpocząć. Za każdym razem banan i garść żelków. Do Wągrowca jest luz, potem zaczyna robić się ciężko, akurat w okolicach dwusetnego kilometra. Przed Kcynią kryzys, dobija mnie chyba myśl o podjeździe do miasta. Gorąco. Kończy się woda, zostało może pół bidonu, może mniej. Orlen! Zjeżdżam. Oshee z lodówki wypite duszkiem przy kasie i mineralna. Napełniam bidony, resztą polewam głowę, obmywam twarz i leję za koszulkę. Banan i reszta żelków. Wracają siły. Jadę.
Podjazd dużo łatwiejszy, niż wydawał się jeszcze chwilę wcześniej. Dwadzieścia parę km do domu. W większości z góry i przez las. Niemalże przyjemnie. Na ostatnim przystanku, po 100 kilometrach od Poznania pochłaniam sezamki.
Zostaje przejazd przez Nakło, podjazd do obwodnicy, kawałek do Olszewki i podjazd pod górkę do wsi. W końcu w domu. Yaaay! Rozciągnąć się, wrzucić zapis na Stravę, wykąpać, najeść i powędrować do łóżka.
Wyjechałem z domu o 4:40. W Poznaniu byłem przed 11:00. Nagrywanie trasy powrotnej zacząłem o 15:10, skończyłem o 20:24. Po odliczeniu postojów i relaksu w Poznaniu zostaje 9 godzin i czterdzieści osiem minut jazdy. Wypiłem w sumie prawie dziesięć litrów płynów, jadłem cały czas i wróciłem do domu lżejszy o 1,5 kg.
Bez jakiejś dychy nakręconej po Poznaniu wyszły 242 kilometry ze średnią prędkością 24.7 km/h. Jak na nieplanowaną dwusetkę z większością drogi pod wiatr — super :)
Dowiedziałem się wczoraj kilku rzeczy. Po pierwsze: nie zawsze można liczyć na PKP :) Po drugie: miśki Haribo są świetnym paliwem. Po trzecie: stacje benzynowe to przyjaciele rowerzysty. Po czwarte: po (przynajmniej niektórych) Tesco można chodzić z rowerem. Po piąte, najważniejsze: nawet jeżeli nie czuję się w formie, to jestem w stanie przejechać ponad 200 kilometrów jednego dnia.
Kolejne miasto z listy do odwiedzenia w 2016 zaliczone. Został Gdańsk.
Dodaj komentarz