Trzeciego maja zaliczyłem kolejny punkt z mojego planu na ten rok: przejechałem 200 kilometrów jednego dnia!
Przygotowania
Trasę miałem wybraną od dawna. Chciałem jechać po znanych mi drogach, z tak rozplanowaną pętlą, żebym w razie kłopotów mógł w miarę szybko wrócić do domu. Od jakiegoś czasu objeżdżałem ją po kawałku, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest nawierzchnia, gdzie i jak duże są podjazdy, jakiego ruchu mogę się spodziewać. Jeszcze dwa dni przed jazdą przejechałem się drogą, na którą przypadało ostatnie 25 kilometrów.
Upiekłem batony. Umyłem rower i nasmarowałem łańcuch. Zdjąłem błotniki.
Pogoda miała być wyśmienita, nie musiałem kombinować z ciuchami na chłodniejszy poranek, bo Żona sprezentowała mi profi nogawki, zamiast moich samoróbek. Całe ubranie wybrałem i przygotowałem sobie już dwa dni wcześniej.
Po 174 kilometrach trasy do Wałcza wiedziałem, nad czym muszę popracować: lepsze rozkładanie sił, podniesienie średniej prędkości, dłuższe wytrzymywanie w dolnym chwycie, dłuższe pedałowanie na stojaka. Zacząłem regularne krótkie, 30-40-kilometrowe jazdy wcześnie rano. Pełną parą, jak najdłużej zgięty w dolnym chwycie, z podjazdami na stojąco.
Jazda
Ruszyłem o 6:20. Zacząłem od zjazdu w moje ulubione okolice do rowerowania — nad Noteć. Gdyby były tam lepsze drogi, to polecałbym je bez wahania każdemu. Niestety asfalt miejscami jest dość paskudny. Na szczęście mam dość szerokie opony i znam na pamięć optymalne ścieżki slalomów między dziurami i wybojami :)
Kawałek Dębowo — Śmielin — Anieliny — Samostrzel — Ludwikowo — Gromadno — Nowa Wieś Notecka — Laskownica — Mieczkowo jeździłem już tyle razy, że czuję się tam jak na własnym podwórzu. W Mieczkowie zaczyna się elegancki wielkopolski asfalt i ciągnie się aż do Gołańczy. To chyba najprzyjemniejszy fragment podróży. Równa droga, fajne podjazdy, ciepło, dookoła kwitnący rzepak i masa wiatraków.

Zmieniłem rękawiczki na krótkie, chwilę później zdjąłem nogawki. Na fejsie napisałem:
42 km, 1h 42m, pierwszy postój, drugi baton. Spotkałem bażanta, lisa, pięć dzików i siedem saren. Pogoda boska :)
Kolejny etap to Gołańcz — Białośliwie, przez Margonin i Szamocin. Postój wypadał na wysokości Pobórki Wielkiej, tuż przed przecięciem krajowej dziesiątki. Dzięki temu mogłem chwilę odpocząć po wrednym podjeździe w Białośliwiu, który musiałem wziąć bardzo spokojnie, żeby nie stracić sił potrzebnych na kolejne 120 kilometrów.

Z relacji na fb:
80km, 3h 12m. Drugi postój, czwarty baton. Fauna się pochowała — widziałem jedynie dwa żurawie.
Po przejechaniu na drugą stronę dziesiątki droga się popsuła, widocznie im dalej od Poznania, tym gorzej :) Wysoka — Krajenka — Złotów — Zakrzewo.
Gdzieś w okolicach setnego kilometra, czyli jeszcze przed Krajenką, usłyszałem, że tarcza przedniego hamulca trze o jeden klocek. Przymusowy postój. Hmmm… tarcza wygląda na prostą i obciera 360 stopni, nie w jednym miejscu. Sprawdziłem, czy koło jest właściwie włożone (było), próbowałem odsunąć klocek (był odkręcony na maksa). Skończyło się na lekkim popuszczeniu linki baryłką, tak bym ciągle miał możliwość hamowania, a tarcie było jak najlżejsze. Od tego czasu towarzyszył mi cichy szum klocka szorującego po tarczy :(
W Złotowie większość miasta objechałem fajną ścieżką nad jeziorem i trafiłem na kolejnego jelenia (pierwszego upolowałem jakiś czas temu na rondzie).

Trzeci postój wypadł w Zakrzewie:
122 km, 5h. Trzeci postój, szósty baton. Zakrzewo. Ściągnąłem już wszystko, co miałem (długie rękawiczki, rękawy, nogawki i wiatrówkę) i jadę na krótko. Od Margonina pod wiatr, co zaczynam odczuwać. Na szczęście niedługo zmieniam kierunek. Dupa zaczyna boleć. Jadę dalej :)
Dziesięć kilometrów dalej odbiłem z trasy 188 w stronę 189. Wiatr po skosie w plecy. Kapitalny fragment, w sporej części przez lasy. Już zapomniałem, jak pachnie nagrzany las.
Po drodze jeszcze raz zatrzymałem się, by spróbować zrobić coś z hamulcem. Chciałem bardziej popuścić linkę, a potem docisnąć klocek, który nie obcierał. Niestety — na baryłce nie udało mi się zyskać aż tyle luzu, a nie chciałem na trasie odkręcać linki przy samym hamulcu. Byłem więc skazany na dalsze szuranie. Ciekawe, ile watów mi w ten sposób uciekało? 5? :)
Po dojechaniu do drogi 189 skręciłem na Więcbork. Przyzwoita nawierzchnia, ale prawie cały czas bez osłony drzew, a wiatr znowu miałem częściowo w twarz. Marzyłem o schowaniu się na czyimś kole i nie mogłem się doczekać kolejnego skrętu.
W Sypniewie wreszcie znalazłem otwarty sklep i mogłem napełnić pusty bidon. Sprzedawca na pytanie o izotoniki pokazał mi lodówkę z tigerem, burnem i v-maksem, więc skończyło się na wodzie mineralnej.
Więcbork oznacza ostatni wredny podjazd na trasie: gdy wjeżdża się do miasta od strony Sypniewa i jedzie się w stronę Nakła, trzeba stanąć na krzyżówce i ruszyć od razu pod górę. Co nie jest łatwe po 160 kilometrach.
Przedostatni postój zrobiłem tuż przy wylocie z Więcborka, z widokiem na jezioro.

162 km, 6h 39m. Kolejny postój, kolejny baton. O dziwo ciągle mam siłę pedałować, tyłek też w formie. Jeszcze prosta do Łobżenicy i można wracać do domu.
Dwadzieścia km póżniej byłem w Łobżenicy, gdzie odpocząłem ostatni raz. Chwila na ławce, baton, trochę wody. Odpuściłem sobie nawet pisanie na fejsie i robienie zdjęć. Jazda.
Poszło zadziwiająco gładko. Nawet fragment absolutnie paskudnego asfaltu w okolicach Dębna zleciał szybko. Odpuściłem sobie baton, który przypadał na 200. kilometr, bo na 7 km przed końcem nie było już sensu. Za to uczciłem dwusetkę kilkoma soczystymi przekleństwami pełnymi dumy i szczęścia :)
Jeszcze parę kilometrów i byłem w domu. Rozciąganie, piwo, kąpiel, jedzenie i rower na wieszak. Byłem zmęczony, ale nic mnie nie bolało. Nogi, ręce, tyłek — wszystko na luzie. Podejrzewam, że byłbym w stanie dobić do 250.
Jeszcze bardziej zdziwiłem się rano następnego dnia. Wstałem bez problemów, żadnych zakwasów, obtarć i innych takich “przyjemności”.
Podsumowanie
Przejechanie 207 kilometrów zajęło mi niecałe dziewięć i pół godziny. Prawie godzina z tego przypadła na postoje (głupi hamulec!), co oznacza, że spędziłem na rowerze niemal osiem i pół godziny. Moja średnia prędkość wyniosła 24,7km/h, 0,7km/h szybciej niż zakładałem. Ciekawe, czy gdyby nie szuranie klocka (głupi hamulec!) miałbym powyżej 25km/h?
Poranne treningi pomogły. Poprawiła mi się średnia prędkość. Dzięki ćwiczeniu podjazdów na stojąco mogłem co kilka kilometrów na jakiś czas wstawać z siodła, przez minutę-dwie rozprostowywać nogi i dawać tyłkowi odpocząć. Długie jeżdżenie w dolnym chwycie pozwoliło mi na utrzymywanie bardziej opływowej pozycji gdy jechałem pod wiatr.
Kolejne dwie dwusetki, które chciałbym przejechać to trasa do Trójmiasta i wydłużona wersja mojego Tour de Noteć (do linii Czarnków — Trzcianka). A potem zaatakować 250. A może jeszcze w tym roku uda się złamać 300? ;)
Na razie pora na trochę luzu. Wracam do porannych treningów w dni powszednie i tras 100-150 w weekendy.
Dodaj komentarz