W świąteczną niedzielę zaliczyłem pierwsze miasto z listy do odwiedzenia w tym roku. Korzystając z mniejszego ruchu i zakazu jazdy TIR-ów, pojechałem krajową dziesiątką do Wałcza.

Przygotowania
Według Google Maps długość trasy to 80 km w jedną stronę, a razem 160 – prawie dychę więcej niż mój dotychczasowy rekord. Właśnie dlatego do jazdy przygotowywałem się wyjątkowo starannie. Planowałem trasę, sprawdzałem skrzyżowania na Street View, dopytywałem innych rowerzystów o natężenie ruchu w święta. W środę, czwartek i piątek poświęciłem po godzinie na treningi, a w sobotę dałem nogom odpocząć. Wymyłem rower, sprawdziłem napęd, hamulce, opony. Nasmarowałem łańcuch. Upiekłem świeże batony energetyczne.
Największą zagwozdkę miałem z pogodą. Zapowiadał się ciepły dzień, ale wyjechać chciałem z rana, gdy miało być niewiele ponad zerem. Gdybym wyjechał w ocieplanych spodniach, na początku miałbym ciepło, ale jeszcze przed Wałczem bym się ugotował. Z kolei w krótkich portkach później miałbym komfort, ale z rana by mnie wymroziło. Na szczęście Żona podarowała mi swoje stare legginsy i mogłem je przerobić na nogawki, które okazały się idealnym rozwiązaniem.
Temperatura z głowy, padać nie miało, został wiatr. I tu gorsza sprawa. Według prognozy meteo.pl miało wiać z prędkością 22 km/h, w porywach do 54 km/h. Jechałem już parę razy przy wietrze powyżej 30 i nie jest to fajne. Długo się wahałem, czy nie odpuścić sobie, lub nie przenieść jazdy na poniedziałek. Wiatr byłby mniejszy, ale ruch samochodowy większy. W końcu się zdecydowałem na wyjazd. Przez większość trasy miałem mieć boczny wiatr, więc nie powinno być tragicznie.
No to jazda
W niedzielę wstałem wcześnie, bo chciałem wjechać, zanim ludzie ruszą do kościołów, żeby jak najdłużej mieć szosę dla siebie. Spojrzenie za okno wystarczyło, bym zmienił plany — wszystko było białe od szronu. Wyjazd musiałem opóźnić o godzinę, bo nie chciałem jednak wyjeżdżać w zimowych spodniach.
Przed ósmą temperatura dobiła do dwóch stopni na plusie, więc zdecydowałem się na start. W zacienionych miejscach, po rowach i pod krzakami były jeszcze resztki szronu, ale robiło się cieplej i słoneczniej z każdym kilometrem.
Kwadrans po ósmej byłem już przed Rudą, gdzie zrobiłem fotkę znaku ostrzegającego przed górką, pod którą miałem podjeżdżać pod koniec trasy powrotnej. Ostatni raz jechałem tam z piętnaście lat temu i pamiętałem, że łatwa nie była. 10% w połączeniu ze zmęczeniem po ponad 140 kilometrach budziło respekt i przez chwilę zastanawiałem się, czy mi nie odbiło. Ogarnąłem się i pojechałem dalej :)

Kawałek za Wyrzyskiem zaczął się większy ruch. Dobijała dziewiąta i najwyraźniej ludzie śpieszyli się na mszę lub na śniadanie. Przez cały dzień ruch miał się wzmagać falami: do kościoła, do domu, do cioci, do domu…
Gdy akurat nikt nie zapierniczał jak potłuczony, żeby dwie minuty wcześniej wsadzić pysk w sałatkę, jechało się przyjemnie. Asfalt bez dziur, to coś, czego za często nie spotykam w czasie jazdy po bocznych drogach. Problemem za to były głębokie koleiny, które utrudniały uciekanie przed pędzącymi Królami Szos, zwłaszcza że na całej trasie nie ma kawałka pobocza, poza obwodnicą Piły.
Słońce świeciło, często przez całe kilometry nie spotykałem żadnego samochodu i jechałem przez okolice, których wcześniej nie widziałem z roweru. Czego więcej chcieć? :)

Wiatr na początku lekki w czasie jazdy cały czas się wzmagał i w okolicach Wałcza zrobił się już denerwująco silny. Spychał w koleiny i z szosy. Tęskniłem za moim starym, ciężkim Trekiem, którego takie podmuchy nie ruszały.
Na szczęście wjechałem do miasta i przyszła pora na moje “śniadanie wielkanocne”. Wcześniej planowałem zjeść i odpocząć nad jeziorem Zamkowym, zaraz przy wjeździe do Wałcza. Po drodze zmieniłem plany i zjechałem dalej nad Raduń. Tam znalazłem sobie ławkę i wyciągnąłem z kieszeni kabanosy, żeby przełamać monotonię owsianych batonów.

Przy okazji zdjąłem moje cudne nogawki-samoróbki, bo zrobiło się naprawdę ciepło. Tablica przy szosie przed Wałczem pokazywała 10,8°.
Chwila odpoczynku, chociaż ciągle byłem świeży jak szczypiorek i trzeba ruszać do domu.
Robi się ciężko…
Gdy wyjechałem z miasta, okazało się, że wiatr nie tylko się jeszcze wzmógł, to na dodatek mam go skośnie: z prawej i w twarz. Jednak sił byłem jeszcze pełen i rower szedł jak burza, więc z początku jechało się bez dramatów. W jednym tylko momencie nakląłem na drogowców budujących obwodnicę Wałcza, że wycięli masę drzew, które mogły chronić mnie przed wiatrem.
Na odsłoniętych fragmentach robiło się ciężko, w lasach też nie zawsze było lepiej. W okolicy Piły szosa przez las działała jak tunel, w który wpadał skośny wiatr i skręcał prosto w twarz. Ale jechałem dalej. Zmieniłem tylko tryb “postój-co-40-km” na “postój-co-20-km”.
Przy okazji postojów zgubiłem osiem kilometrów zapisu trasy, bo Runtastic nie wyłączył pauzy, gdy ruszyłem i dopiero po dłuższym czasie zakumałem, że nie dostaję komunikatów o kolejnych km.
W Śmiłowie wypadł mi kolejny postój. Siedząc na przystanku autobusowym, doszedłem do wniosku, że nie dam rady dojechać do domu, zwłaszcza walcząc po drodze z górką w Rudzie, bez odpoczynku. Na szczęście Żona spędzała święta u rodziców w Wyrzysku, miałem więc gdzie wjechać na kawę i mazurka. I babkę. I makowca :)
Półgodzinny popas okazał się świetnym pomysłem, wyjechałem stamtąd odświeżony, nawet mimo tego, że wydłużyłem w ten sposób trasę. No i żeby dojechać do Teściów musiałem przejechać kawałek prosto pod wiatr, który w tym momencie był już taki, że po skręcie rower stanął mi w miejscu.
Gdy dojechałem do górki, grzecznie zrzuciłem łańcuch z blatu i powoli wkulałem się na szczyt. Bez szaleństw i spinania. 1,4 km w 4 minuty 40 sekund. Nie powala, ale w tym momencie byłem po ~160 kilometrach i nie miałem już jak zaszaleć :)
Spokojnie dokulałem się do domu. Szklanka mleka, rozciąganie, kąpiel, obiad i drzemka. Byłem obolały, ale szczęśliwy. W sumie przejechałem 174 kilometry i spędziłem na siodełku ponad siedem godzin.
Podsumowanie
Poprawiłem swój rekord dystansu o 23 kilometry i zbliżyłem się do zaplanowanego na ten rok złamania dwusetki. 200 okazała się bliższa, niż zakładałem, bo gdybym jechał tę trasę w dzień bezwietrzny, to spokojnie miałbym parę na kolejną godzinę pedałowania.
Ku mojemu zdziwieniu następnego dnia byłem na tyle świeży i w dobrej formie, że mogłem wybrać się z Żoną na prawie 50 km rowerowego spaceru. Zadek nieco bolał i nogi nie pozwalały stanąć na pedałach na podjeździe, ale i tak pojeździliśmy ponad dwie godziny. Zadziwiło mnie to bardzo, bo zazwyczaj po długich trasach zdycham następnego dnia, a tu proszę bardzo, mogę jechać. Albo tak dobrze się rozciągnąłem i zregenerowałem sernikiem, albo forma mi rośnie :)
Dowiedziałem się także czegoś o jeździe na krajówkach: nie wyobrażam sobie, żebym taką szosą bez pobocza wybrał się w zwykły dzień, przy normalnym ruchu. Fajnie się jedzie asfaltem bez dziur i łat, ale nie jest to warte pchania się między samochody. Wracam na boczne drogi.
Dodaj komentarz