Uwaga: ten wpis powstał dawno temu. Istnieje spora szansa, że nie odzwierciedla obecnych poglądów i opinii autora.
Rok bez grzybobrania to rok stracony, moja Żonka zgadza się ze mną całkowicie w tej sprawie, więc nie mogliśmy sobie odmówić wyprawy do lasu. A właściwie to dwóch wypraw :)
Pierwsza, sobotnia, była znacznie bardziej udana. Ruszyliśmy o świcie (w końcu od naszego lasu dzieli nas jakieś 80 kilometrów!). Pogoda nam sprzyjała, grzybów też trochę było (głównie czarne łebki), więc nazbieraliśmy dwa kosze — wystarczyło na zupę grzybową, grzyby w śmietanie i zamrożoną porcję na przynajmniej jeszcze jeden obiad dla pięcioosobowej rodziny :)

W czwartek było znacznie gorzej. Pojechaliśmy dużo później (wyjazd z domu w okolicach 12), no i pogoda nie sprzyjała już tak grzybom. Mniej słońca i dużo wilgoci spowodowało, że duża część z tych, które jeszcze w lesie zostały, była spleśniała. Szybko zaczęło się robić szarawo, a na dodatek pokropywało, więc zmyliśmy się z lasu po dwóch godzinach… z nieco ponad połową kosza :/ Na szczęście wystarczyło na solidną kolację i zostało na wrzucenie czegoś do zamrażalnika na ciężkie, bezgrzybowe czasu :)

Niestety zanosi się na to, że to był już ostatni wyjazd w tym roku :(
Dodaj komentarz