Czasem żartuję, że ostatnim polskim filmem, który mi się spodobał był „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa. Oczywiście przesadzam tu trochę, ale rzeczywiście unikam rodzimych filmów i seriali, bo zazwyczaj są rozczarowujące pod względem treści i/lub formy.
Właśnie dlatego zdziwiony jestem bardzo, że ostatnio spodobały mi się aż dwie polskie produkcje.
Jeżeli jeszcze nie oglądaliście, to i tak możecie czytać bez obawy o spoilery. Poza kilkoma ogólnikami nie napiszę nic o fabule.
1670
Pierwsza to wyprodukowany przez Netfliksa serial „1670”.
Bałem się trochę, bo zapowiadał się klimat „The Office”, od którego się odbijałem kilkukrotnie przez nadmiar krindżu. Podobnie miałem z np. „Peep Show” i innymi serialami, w których humor opiera się na wyśmiewaniu czyjejś niezręczności czy głupoty. Liczyłem raczej na mocumentary bardziej w klimacie „Parks and Rec”.
Niestety „1670” jest bliższy „The Office” niż „P&R” i pierwsze cztery odcinki oglądałem na raty, żeby dawkować sobie secondhand embarrassment. Na szczęście w połowie sezonu twórcy trochę odpuścili pod tym względem (albo ja przywykłem) i resztę oglądałem już bez problemów.
Co mnie trzymało przy oglądaniu, skoro krindż mnie odrzucał? Głównie błoto. Trochę żartuję, ale scenografia jest jedną z mocnych stron serialu, obok obsady i muzyki. Widać, że Netflix nie pożałował kasy i realizacyjnie „1670” trzyma poziom.
A że do tego twórcy dorzucili garść żartów zaadaptowanych z memów i trochę innych o rozpiętości poziomów od kupy do Fukuyamy oraz satyrę na polską szlachtę, to nic dziwnego, że obejrzałem całość i trzymam kciuki za następny sezon.
Kos
Obaw o odbicie się od krindżu nie miałem przy „Kosie”, ale nie mogę powiedzieć, że dostałem to, czego się spodziewałem – zwiastun i tytuł trochę mnie oszukały.
Oczekiwałem się filmu o Kościuszce, który w rzeczywistości jest tu postacią niemal drugoplanową, ale to nie powód do narzekania. Zamiast tego dostałem historię chłopa pańszczyźnianego, splatającą się na moment z wielką historią.
Fabuła jest wciągająca, a napięcie dobrze budowane. Jak o napięciu mowa – ile rozumiem, że scena w dworku może budzić skojarzenia z „The Hateful Eight”, to jednak nazywanie reżysera „Kosa” polskim Tarantino jest nietrafione, chociaż może korzystne marketingowo. Nie ma tu perwienia gore, a sięgnięcie po materiał historyczny nie służy tworzeniu fantazji o zemście.
To, co mi się w „Kosie” spodobało mniej, to scenografia, bo momentami nie udało się zamaskować budżetu i np. było widać, że dworek Pułkownikowej był umieszczony pośrodku niczego. Szkoda, bo to maskowanie w przypadku obsady wyszło nieźle, i to, że przez cały film liczba osób na ekranie raczej nie przekracza dwudziestu, wyszło całkiem naturalnie.
Rozczarowała mnie też muzyka, momentami sprawiająca wrażenie, jakby osoba komponująca nie wiedziała, do jakiej sceny pisze, tylko dostała ogólne notatki „napięcie rośnie” albo „walczą”.
Te braki nie zmieniają faktu, że to film ponadprzyzwoity i ogląda się go bardzo dobrze, warto więc wybrać się do kina.
Szlachta nie pracuje, tylko pasożytuje
Przy zdawaniu relacji z „Kosa” na gilotynowym discordzie napisałem:
Przy okazji brawa dla Pawła Maślony i Macieja Buchwalda, bo zrobili więcej dla zmiany wizerunku szlachty w powszechnej świadomości, niż Leszczyński i Rauszer. To oczywiście głównie kwestia przystępności mediów. Ale jestem ciekaw, czy reżyserzy „Kosa” i „1670”, zanim zabrali się do pracy, czytali „Ludową historię Polski” lub „Bękartów pańszczyzny”.
Pewnie te słowa uznania należały się raczej scenarzystom: Jakubowi Rużylle („1670”) i Michałowi Zielińskiemu („Kos”), których rozmowę z Jakubem Majmurkiem dla „Krytyki Politycznej” wrzucono mi w odpowiedzi na discordzie.
Jako inspiracje literackie odpytywani scenarzyści wymieniają tam „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy, „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera, spektakl „W imię Jakuba S.” w reżyserii Moniki Strzępki według tekstu Pawła Demirskiego oraz „Ludową historię Polski” Leszczyńskiego i „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego.
Niezależnie od konkretnych lektur, serial i film robią dobrą robotę w temacie odbrązawiania wizerunku szlachty, pokazując ją jako warstwę pasożytów, bezlitośnie wykorzystujących podległych im chłopów. Może skończy się wyciąganie pradziada-szlachcica jako powodu do dumy i kretyńskie wpisywanie „szlachta nie pracuje” jako zajęcia na fejsie.
Za każdym razem, gdy w prasie czy telewizji produkuje się jakiś pajac tytułujący się hrabią, czy innym księciem, marzy mi się, żebyśmy pamiętali, że jego przodkowie pozycję zawdzięczali wyzyskowi i okrucieństwu. A przede wszystkim, że kres tytułom sto lat temu położyła Konstytucja marcowa:
Rzeczpospolita Polska nie uznaje przywilejów rodowych ani stanowych, jak również żadnych herbów, tytułów rodowych i innych, z wyjątkiem naukowych, urzędowych i zawodowych.
Ustawa z dnia 17 marca 1921 roku, art. 96
Jak już mówię o marzeniach, to na koniec podzielę się jeszcze jednym. Bardzo, bardzo chciałbym, żeby dzięki popularności „1670” i „Kosa” znalazły się pieniądze na dobrze napisany i zrealizowany film o Szeli i rabacji galicyjskiej.
Dodaj komentarz