Świąteczne wyzwanie firmy Rapha – przejechać pięćset kilometrów w ciągu ośmiu ostatnich dni roku.
W zeszłym roku zdążyłem z pięćsetka zanim zaczęły się solidne mrozy, ale w tym roku miało nie być tak fajnie. Pogoda zapowiadała się paskudnie – deszcz i silny wiatr. Twardym trzeba być, nie mientkim, więc zdecydowałem się na start.
Kupiłem w Decathlonie karton ogrzewaczy stóp i porządną kurtkę z B’twin. W ostatniej chwili odpuściłem zakup nowych spodni, żal mi było wydawać kolejne kilka setek w sytuacji, gdy już jedne portki miałem.
Dwa tygodnie przed Gwiazdką urządziłem sobie siedem dni regularnych treningów w różnych warunkach pogodowych – od chlapy po mróz.
Ostatnie pięć dni odpuściłem jeżdżenie całkowicie (ośmiu kilometrów na Treku nie liczę), zamiast tego umyłem i nasmarowałem rower. Codziennie sprawdzałem prognozy i planowałem trasy. Zaraz po świętach miało wiać niemiłosiernie, dlatego chciałem jak najwięcej machnąć przed tym, a potem tylko dojeździć końcówkę.
Przyszyłem czapkę Mikołaja do kasku i zalepiłem wentylacyjną siatkę w butach duct tape, by je uodpornić nieco bardziej na wiatr i wodę.
24 grudnia
W Wigilię postanowiłem powtórzyć zeszłoroczną trasę – 150 kilometrów z finiszem w domu Teściowej na świątecznej kolacji. Miało być stosunkowo ciepło, z przelotnymi lekkimi opadami i dość silnym wiatrem.
Po zbyt obfitym śniadaniu (korzenne brownie, którym zagryzłem michę płatków z bananem i żurawiną spowodowało, że trudno było się rozruszać) wyjechałem w trasę trochę przed ósmą.
Z początku nie było źle, nawet mimo wiatru częściowo w twarz. Po niecałych 30 km zaczęła się marznąca mżawka, później mżawka ze śniegiem, a potem subtelności się skończyły i zaczęło padać. Na szczęście w okolicach siedemdziesiątego kilometra się wypogodziło i chociaż nadal było pochmurnie, to deszcz odpuścił.
Humor po drodze poprawił mi gorący mega hot-dog na Orlenie w Krajence, gdzie obsługa już mnie rozpoznaje :)
W Świętej zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie, bo jakże mógłbym przegapić taka okazję.

Zmoczony i przewiany dotarłem do Wyrzyska, z lekko obolałym zadkiem, bo moje stare spodnie zimowe mają już rozklepaną wkładkę i nie zapewniają amortyzacji. Najważniejsze, że są ciepłe :)
Średnia prędkość: 24,2 km/h
25 grudnia
Rano lekki ból w łydkach, nic czego by nie zlikwidowało parę minut rolowania na wałku.
Pora wrócić z rowerem z Wyrzyska do domu. Po południu miało padać, więc trasę trzeba było załatwić z rana. Śniadanie u Teściowej i jazda. Plan minimum – 50 km przez Osiek, Smogulec i Kcynię. Gdyby okazało się, że nie jestem zbyt zmęczony po wczorajszej jeździe, miałem zrobić kilkanaście kilometrów więcej, ze Smogulca jadąc na Gołańcz i Morakowo.

Dość ciepło, sucho, boczny wiatr, a od Gołańczy w plecy. Jechało się zadziwiająco przyjemnie. Po jakichś 40 km zaczęło mżyć, ale nie na tyle, żeby przeszkadzało to w jeździe. Gdy dojechałem do Nakła, doszedłem do wniosku, że przeciągnę trasę jeszcze kawałek. Z nowej obwodnicy odbiłem na Potulice, by w Gorzeniu skręcić na Ślesin, skąd świeżutkim asfaltem miałem dojechać do Suchar, a potem przez Karnowo do Nakła i do domu.
Od Gorzenia dostałem coraz silniejszy boczny wiatr, ze wzmagającą się mżawką. Przeliczałem sobie trasę w głowie i wyszło mi, że w najlepszym przypadku wyjdą razem 93, może 94 km. Dwa i pół kilometra miałem górki z dnia poprzedniego, więc wystarczyło by dokulać się jeszcze kawałek w okolicach mojej wsi, by mieć razem 250 – 50% wyzwania z głowy.
Nakręcony depnąłem mocniej, by nabrać prędkości tuż przed skrętem pod wiatr i nagle prawe kolano powiedziało “dosyć!”. Przeszywający, kłujący ból, jakby ktoś wbił mi dziewięciocalowy gwóźdź na lewo od rzepki. O ciśnięciu mogłem zapomnieć, przerzucałem łańcuch na coraz większe tarcze z tyłu, aż okazało się, że bez zrzucenia z blatu nie pojadę dalej.
Do domu zostało mi z 15 kilometrów. Powolutku kulałem się do przodu, siadając dwukrotnie na ławkach we wiatach przystanków PKS, by dać nodze odpocząć. Świetny nastrój z początku jazdy uleciał i zastanawiałem się tylko, czy następnego dnia będę w stanie przejechać chociaż kawałek.
Średnia prędkość: 24,8 km/h
26 grudnia
Plan był prosty – wstać o szóstej rano, wciągnąć śniadanie i ruszyć na lekką przejażdżkę, zanim zacznie padać. Większość nocy straciłem przez ból głowy, więc z domu wyszedłem dopiero o jedenastej. Zacząłem ostrożnie. Kolano na szczęście poza podjazdami nie bolało, ale czułem wyraźnie, że pracuje inaczej.
Wiało zdrowo, więc miałem dodatkowy powód, żeby przez większość czasu odpuścić sobie dużą tarczę z przodu. Dopiero gdy za Łobżenicą dostałem wiatr w plecy, mogłem przycisnąć. Tak naprawdę, to przycisnęło się samo, bo bez zrzucania na najmniejszą zębatkę z tyłu spokojnie trzymałem 30+ km/h, bez wysiłku i nieprzyjemności ze strony prawego kolana.
Końcówka z silnym wiatrem z boku i w mżawce nie była już taka fajna, ale cała jazda dała mi nadzieję, że dam radę dokończyć Festive 500, byle bym jeździł spokojnie i z głową. Miałem już za sobą 300 kilometrów, na brakujące 200 zostało aż pięć dni.
Po powrocie umyłem z grubsza rower, “wyszejkowałem” łańcuch w benzynie i nałożyłem świeżą oliwkę, bo pod koniec delikatnie było słychać pracujący napęd. W tym roku zamiast przyciągającego brud, ale superodpornego na wodę Rohloffa, używałem Fenwick’s Stealth Road. Ładnie smaruje i łańcuch długo zostaje czysty, niestety szybciej się zużywa w mokrych warunkach. Ale za to pachnie identycznie jak Play-Doh :)
Średnia prędkość: 24,1 km/h
27 grudnia
Odwiedziła nas Barbara. Orkan Barbara. Całą noc i od rana wiało tak, że odechciewało się wyjść z domu, nie mówiąc o wsiadaniu na rower. Zamiast tego wybraliśmy się rodzinnie do kina, tak jak przed rokiem na “Gwiezdne Wojny”, tym razem na “Łotr 1”. Kolano odpoczywało, a ja planowałem końcówkę Festive 500.
28 grudnia
Piękna pogoda się trafiła. Gdy przed dziewiątą wyjeżdżałem z domu termometr pokazywał -2°C, gdy wróciłem były cztery stopnie więcej. Cały czas towarzyszyło mi ostre słońce, po raz pierwszy od dawna musiałem zmienić szkła w okularach na przyciemniane.

Początkowe 50 km pod wiatr – słabszy niż w poprzednie dni, ale mocniejszy niż miałem nadzieję. Potem skręt w Sępólnie i dwadzieścia km z bocznym wiatrem. Gdzieś na tym odcinku odezwało się kolano i nie przestało boleć już do końca. Od Lipki do Łobżenicy 30 km odpoczynku z wiatrem w plecy, potem trochę bocznego i końcówka znów wspomagana.
Dobrze zaplanowałem trasę, bez wsparcia wiatru na finiszu mógłbym nie dać rady.
Szkoda, że miałem rozwaloną nogę, bo warunki były na spokojne dwieście km, a musiałem zadowolić się 130.
Średnia prędkość: 24,2 km/h
29 grudnia
Ostatnia jazda Świątecznej Pięćsetki 2016 zaczęła się od rolowania łydek spiętych po poprzedniej.
Chyba pora się przeprowadzić w inne okolice, bo gdy klikałem trasę na Route Planner, to dobijało mnie jak bardzo objeżdżone mam kawałki w promieniu 25-30 km od domu :)

-2°C przy -4° temperatury odczuwalnej. Prawie zero wiatru, zachmurzenie. W połowie trasy złapała mnie mżawka, która po kilkunastu kilometrach odpuściła i ustąpiła miejsca rzadkiej mgle.
Lekki ból w kolanie nie pozwalał na przyśpieszenie, ale nie przeszkadzał w spokojnym przejechaniu całości.
Średnia prędkość: 24,2 km/h
Po Pięćsetce
Dzień po czuję się znacznie lepiej niż przed rokiem. Żadnego dokuczliwego zmęczenia czy bólu. Rok treningów zrobił swoje i jestem bardziej przyzwyczajony do wysiłku na rowerze.
By przejechać 505,3 km potrzebowałem 20 godzin i 48 minut. Dzięki dobremu planowaniu tras po płaskiej okolicy musiałem w tym czasie podjechać jedynie 1225 metrów w górę. Wciągnąłem do tego kiść bananów, kilkanaście batonów i jednego hot-doga :)
Pogoda mogłaby być ładniejsza – poprzednia edycja miała znacznie lepszą aurę przez pierwsze dni, gorzej było za to w końcówce, kiedy to przymroziło zdrowo. W tym roku dobijający był deszcz różnej intensywności, który towarzyszył mi w czasie czterech z pięciu jazd. Ale gdyby było ładnie, to co to za wyzwanie? :)
A tak wygląda cała moja pięćsetka:

W 2015 po Festive 500 obiecywałem sobie długą przerwę od roweru, a w tym? Kończę to pisać i idę się przejechać :)
Dodaj komentarz