Uwaga: ten wpis powstał dawno temu. Istnieje spora szansa, że nie odzwierciedla obecnych poglądów i opinii autora.
Wyznanie
Prawie miesiąc temu obiecałem wam, że się przyznam na jakim filmie chlipałem jak bóbr i dzisiaj spełniam tę obietnicę. Wyznałem już swoją słabość do country, więc dużo bardziej swojego giczego wizerunku już zepsuć nie mogę. A może? :)
OK, bez zbędnego przedłużania zdradzę o jaki film chodzi. To hit z 2003 roku noszący tytuł “Gdyby jutra nie było”. Już widzę wasze miny :) “Hit? Jaki hit? Nigdy o nim nie słyszałem!” Nic dziwnego – to rzeczywiście przebój, ale nie pochodzący z Hollywood, tylko z mojego najnowszego filmowego odkrycia, objawienia niemalże, czyli Bollywood. Tak, oczy was nie mylą, napisałem “Bollywood”!
da.killa wsiada do pociągu do Bollywood
Moja przygoda z Bollywood zaczęła się dużo później niż mogła. Pierwszym filmem jaki miałem w rękach był dołączony do “Nowego Dnia” ze dwa lata temu “Czasem słońce, czasem deszcz”. Miałem w rękach i odłożyłem w kąt. Słyszałem wcześniej trochę o tym kinie oraz o tym jak wyglądają typowe produkcje i pomyślałem sobie “Tańce, śpiewy, trzy godziny i cała reszta tej egzotyki? To nie dla mnie!”. Może i dobrze się stało, bo całkiem możliwe, że nie byłem gotowy na zakochanie się w bollywoodzkich filmach.
Dłuższy czas później (rok?) trafiłem na Canal+ na indyjski film akcji (prawdę powiedziawszy takie ścisłe kategoryzowanie jest nieco nietrafne w tym przypadku, ale o tym potem), “Jestem przy tobie”. Trafiłem w trakcie filmu i nie obejrzałem do końca, ale kontakt nawiązałem. Okazało się, że konwencja mi nie przeszkadza – nawet długie piosenki, które pojawiają się ni stąd, ni zowąd nie irytowały mnie tak jak się spodziewałem. “Hej! To nie jest takie złe!”
Pierwsze spotkanie miałem za sobą – przyszła pora na pełniejszy kontakt, ale przyszło mi na niego czekać znowu dłuższą chwilę. Przez ten czas przygotowywał się we mnie grunt pod bollywoodzkie szaleństwo: znużenie europejskim i amerykańskim kinem, najpierw produkcjami ambitniejszymi, a później także czysto rozrywkowymi. Najprawdopodobniej to ta całkowita odmienność filmów bollywoodzkich od zachodnich spowodowała, że się w nich zadurzyłem.
“Gdyby jutra nie było” (“Kal Ho Naa Ho”)
Niedawno zobaczyłem w programie tv, że C+ znowu pokazuje jakiś film bollywoodzki, “Gdyby jutra nie było” i tym razem zapolowałem na niego. Obejrzałem w całości, przykuty do ekranu na ponad 180 minut! Dobrze, że nikogo nie było w domu (poza Grzesiem, który okazał zrozumienie i bawił się grzecznie, nie przeszkadzając tacie) i nikt nie widział jak chlipię :)
Zaskakujący zbieg okoliczności sprawił, że następnego dnia jako dodatek do… “Pani Domu” była podłączona płyta z “Gdyby jutra nie było”. Dzięki temu mogłem zaraz obejrzeć ten film po raz drugi, z Żoną (ta zimna żmija nie płakała! ;D) i po raz trzeci, z Mamą (chlipała razem ze mną).
Skąd łzy? Tak naprawdę to łatwo się wzruszam na filmach, serio. Kiedyś tak nie było, ale od czasu gdy jestem z moją Lubą, trafiają mnie wszystkie łzawe momenty z rozstawaniem się zakochanych par itp. A po narodzinach da.killi 2.0 moja “chlipliwość” jeszcze wzrosła. Założenie rodziny rozstroiło mnie emocjonalnie :)
W “Kal Ho Naa Ho” (jak każdy maniak chętniej posługuję się oryginalnymi tytułami niż polskimi tłumaczeniami, dzięki czemu zdobywam więcej punktów do lansu :p) nie dość, że fragmenty “sierdce szczipatielnoje” są tu częste, to jeszcze złapały mnie oczarowanego totalnie przez feerię barw, oszołomionego scenami tanecznymi, wytrąconego z równowagi zupełnie innym podejściem do gry aktorskiej niż ta, do której jest przyzwyczajony widz zachodni, nagłymi przejściami od komedii do dramatu, łatwością z jaką długo budowany obraz szczęścia potrafi w sekundzie rozsypać się i ustąpić miejsca tragedii. A fakt, że główna aktorka (Preity Zinta) wyglądała naprawdę mmrrrr! też pewnie ułatwił moje poddanie się bollywoodzkiej magii :)
O czym jest film, który wycisnął ze mnie łzy? “Gdyby jutra nie było” to dziejąca się w malowniczo pokazanym Nowym Jorku romantyczna historia miłosna z trojgiem bohaterów: Amanem (największa obecnie gwiazda Bollywood – Shahrukh Khan), Rohitem (Saif Ali Khan) i Neiną (Preity Zinta). Nie powiem więcej ani słowa, bo mógłbym zdradzić jeden ze zwrotów akcji, a nie chciałbym pozbawiać przyjemności tych, których do obejrzenia filmu uda mi się zachęcić.
Urzekł mnie nie tylko obraz, ale i muzyka. Nigdy bym się tego nie spodziewał, ale ścieżka do “KHNH” (a także do dwóch innych obrazów, o których napiszę poniżej) całkowicie zawładnęła wszystkimi moimi odtwarzaczami. Przepięknie pokazana piosenka “Maahi Ve” (po prostu uwielbiam ten fragment filmu), urocze “Kuch To Hua Hai” czy “Kal Ho Naa Ho” niosą tyle pozytywnej energii, że trudno się od nich oderwać. A swobodna wariacja na temat “Pretty Woman” to już czyste szaleństwo.
“Jestem przy tobie” (“Main Hoon Na”)
Chwilę później, znowu w “Pani Domu” (chyba trzeba pomyśleć o prenumeracie :D) był kolejny film, tym razem ten, od fragmentu którego zacząłem przygodę z Bollywood, czyli “Jestem przy tobie”. Rzuciłem się na niego i… znowu mi się podobało.
“Main Hoon Na” (2004) to świetny przykład tego, jak w jednym filmie łączy się płynnie kilka gatunków. Główny bohater, Ram Sharma (ponownie Shahrukh Khan), jest majorem armii indyjskiej. W filmie musi uratować operację “Pojednanie” mającą być pierwszym krokiem naprawy stosunków między Indiami i Pakistanem, odnaleźć i przekonać do siebie żonę i syna swojego ojca, którzy go opuścili po tym jak przygarnął Rama – owoc romansu, pogodzić swojego przełożonego, generała Bakshi z jego córką Sanju, udając ucznia ochronić tę córkę przed terrorystami, którzy chcą w ten sposób zapobiec “Pojednaniu”, pomóc Sanju w rozkochaniu Lakshmana (czyli przyrodniego brata Rama). No i zdobyć serce pięknej nauczycielki chemii (mrrrrrr! Sushmita Sen, była Miss Universe). Wiem, że po przeczytaniu tego krótkiego (i, przyznaję, nieco chaotycznego) streszczenia nie uwierzycie mi w to co powiem, ale to wszystko mieści się w trzech godzinach filmu, dzieje się obok siebie i zupełnie się nie gryzie. W jednym momencie mamy komedię szkolną a po chwili przez romantyczną scenę przeskakujemy do dynamicznej sceny walki. Po drodze oczywiście scena taneczna z pięciominutową piosenką :)
Jak o piosenkach mowa – rockandrollowatą piosenkę “Gori, gori, gori…” ze sceny balu szkolnego podśpiewywałem tak namiętnie, że mój Ojciec zaczął się dopytywać, kiedy mi przejdzie :)
“Czasem słońce, czasem deszcz” (“Kabhi Khushi Kabhie Gham”)
Po pomyślnym kontakcie z dwoma bollywoodzkimi produkcjami zamarzyło mi się obejrzenie filmu, który wprowadził to kino do Polski, czyli “Czasem słońce, czasem deszcz”. Rzuciłem się przeszukiwania całego domu, ale płyty, którą wcześniej pogardliwie rzuciłem w kąt, nigdzie nie było. Z pomocą przyszedł mi Merlin, więc mogłem nadrobić zaległości, a na dodatek dostawić kolejne pudełko do kolekcji (a nie paskudną kopertę, w jakiej “K3G” dołączono do “Nowego dnia”).
Pochodzący z 2001 roku “najkosztowniejszy film w historii indyjskiej kinematografii” (bo tak reklamowany był “Czasem słońce, czasem deszcz”) to dla odmiany właściwie jednowątkowa historia rodzinna. Pierwsza część (kolejną cechą bollywoodzkich filmów jest przerwa w okolicach połowy, dzięki której łatwiej wysiedzieć trzy godziny) dziejąca się w Indiach, opowiada o tym, jak miłość do Anjali, kobiety z nizin społecznych (w tej roli megagwiazda Bollywood, Kajol) staje się przyczyną wygnania z domu Rahula (po raz trzeci Shahrukh Khan), którego despotycznemu ojcu (zdetronizowany przez Shahrukha poprzedni król Bollywood – Amitabh Bachchan) nie w smak taki mezalians. Druga, tocząca się w Londynie, poświęcona jest próbie połączenia rodziny jakiej podejmuje się Rohan, młodszy brat Rahula.
I tu płynnie łączą się elementy komiczne z tragicznymi. W tych pierwszych świetnie się sprawdza Kajol, której przerysowana gra, tak odmienna od przeźroczystej metody preferowanej przez zachodnich aktorów, daje rewelacyjne efekty. Ciekaw jestem jak sobie radzi w filmach, w których nie gra tak “postrzelonych” postaci jak Anjali. W chwilach tragicznych widzowi wychowanemu na filmach europejskich i amerykańskich może być trudno się wczuć w dramat Rahula, gdy widzi sposób gry Shahrukh Khana, ale przy pewnej dozie empatii to się udaje, zapewniam was. Nawet moja Żonka się chwilami wzruszała :)
I znowu ścieżka dźwiękowa okazała się warta uwagi, zarówno żywiołowe “Say Shava Shava” jak i pełny emocji, prawie ośmiominutowy utwór noszący ten sam tytuł co film. A ponieważ jestem typowym wzrokowcem, moim ulubioną piosenką jest “Bole Chudiyan”, której rozbuchany “teledysk” z tłumem tancerzy w tradycyjnych indyjskich strojach jest także moim najukochańszym fragmentem całego “K3G”.
“Trudna droga do miłości” (“Salaam Namaste”)
Korzystając z faktu, że moja Żonka obchodziła urodziny (po raz kolejny dziewiętnaste, jak sama twierdzi) dołączyłem do naszej bollywoodzkiej kolekcji kolejną pozycję. Skoro DVD miało być dla Niej, a nie dla mnie to nie kierowałem się wyglądem aktorek, a aktorów :) Ze względu na obecność Saifa Alego Khana, który wpadł w oko Żonce w “Gdyby jutra nie było”, zdecydowałem się na “Salaam Namaste” z 2005 roku.
Film okazał się uroczą komedią romantyczną. Myślałem, że nie dam rady żadnej obejrzeć, ale nieobecność na ekranie Toma Hanksa i Meg Ryan okazała się pomocna :) Historia dzieje się w Melbourne (tak, tak, w Australii) a jej główni bohaterowie to kucharz Nick (wspomniany już Saif Ali Khan) i spikerka z radia Salaam Namaste (Preity Zinta, mówiłem już, że jest mrrrrrrr!?). Zaczyna się oczywiście od spięcia (Nick spóźnia się do studia, Ambar mści się krytyką jego restauracji), ale już za chwilę rodzi się miłość. Potem mamy obowiązkową tragedię i zmierzamy do szczęśliwego finału.
“Salaam Namaste” jest odmieńcem. Jest znacznie bardziej przystępny dla zachodniego widza przez brak tradycyjnych strojów, obyczajów i innych elementów kultury. Piosenki też są bardziej popowe, a mniej indyjskie niż w filmach, o których pisałem przed chwilą. Najbardziej jednak jego odmienność uderzyła mnie w warstwie swobody obyczajowej: o ile filmy bollywoodzkie zazwyczaj nie pokazują nawet pocałunków (zastępując je pełnym niedosłownego erotyzmu tańcem), o tyle w “Trudnej drodze do miłości” (beznadziejny jest ten polski tytuł) nie tylko mamy pocałunki ale i kawałek namiętnej sceny między głównymi bohaterami.
Z tych wszystkich powodów mimo, że sprawdził się na piątkę jako komedia (ubawiliśmy się z Żoną nieźle), to moje świeżo rozbudzone pragnienie bollywoodzkości zaspokoił słabiej niż poprzednicy. Co to za film bez kawałka sari?
Co dalej?
To na razie wszystkie moje doświadczenia z bollywoodzkim kinem. Wszystkie, o ile nie liczyć totalnego niewypału jakim okazały się “Kroki w chmurach”(“Dhaai Akshar Prem Ke”, remake hollywoodzkiego “Spaceru w chmurach”). Film za free dała Gazeta Wyborcza z okazji Walentynek. Zabrałem się za niego ochoczo, ale nie dałem rady obejrzeć w całości. Okazał się kiepskim kinem z okolic klasy C. Brrrrrr! Na szczęście GW się niedługo zrehabilituje za tę wpadkę, bo na Dzień Kobiet zapowiedzieli “Salaam Namaste”.
Muszę się wkrótce wybrać do bydgoskiego Empiku, bo już nosi mnie na kolejny film :) A może uda się z Żonką wyskoczyć do Multikina na jeden z sześciu filmów (“Guru”, “Yuva”, “Ta Ra Rum Pum”, “Jhoom Barabar Jhoom”, “Dhoom 2”, “Chak De! India”) pokazywanych w ramach Bollywoodfestiwal.pl? Komedia romantyczna “Jhoom Barabar Jhoom” z Preity Zintą lub Shahrukh Khan jako trener żeńskiej drużyny hokeja na trawie (“Chak De! India”) są całkiem kuszące…
Dodaj komentarz