Uwaga: ten wpis powstał dawno temu. Istnieje spora szansa, że nie odzwierciedla obecnych poglądów i opinii autora.
Wyrwaliśmy się z Żonką do kina, a raczej zostalismy wyrwani przez koleżanki. Potrzebne nam było takie oderwanie się od naszych kieratów, Żonce od szkolno-golfowego, a mnie od komputerowo-golfowego. Było nam w sumie obojętne na jaki film pójdziemy, byle zapewniłby sporo nieskomplikowanej i beztroskiej rozrywki. Padło na “Wyspę” i to był strzał w dziesiątkę.
Bardzo przyzwoite kino akcji z oszałamiającymi efektami (scena na szosie wbiła mnie w fotel), elementami SF i na dodatek dobrze zagrane. Ewan McGregor, świetny zwłaszcza w podwójnej scenie i śliczna jak zawsze Scarlett Johansson, która (w przeciwieństwie do filmów, w których widziałem ją wcześniej) tym razem musiała się sporo nabiegać. Steve Buscemi na ekranie to zawsze miłe wydarzenie, nie ważne jakiej wielkości rolę gra. No i Sean Bean, który w kilku scenach (np. ostatnia rozmowa z najemnikiem) za bardzo grał Boromirem.
Pomysły nienajświeższe, ale porządnie zmiksowane. Najbardziej trąciło mi to “Equilibrium”, ale to nie wada. Wszystko ok, byłoby nawet bardzo ok, gdyby nie końcówka. Te piekne promienie oświetlające wyzwalanych i tłum pośród pustyni to kicz czystej wody, który niestety zepsuł dobre wrażenie jakie wywołał cały film. No trudno, Amerykańce po prostu nie potrafią kończyć filmów z klasą.
Dodaj komentarz