Ten wpis pojawił się wcześniej na blogu, ale zaginął w trakcie przenoszenia „silva rerum” na nowy serwer. Można zignorować xD
Zanim zacznę opowiadać o październikowym rowerowaniu, wspomnę tylko krótko o tym, co się działo we wrześniu. Przez problem z kolanami przez cały miesiąc nie wsiadałem na rower, nie licząc powolnych wypadów na zakupy w na moim starym trekingu z sakwami, których nawet nie chciało mi się rejestrować.
Po tym, jak powiesiłem swoją szutrówkę na ścianie pod koniec sierpnia, zdjąłem ją tylko raz, by zmienić rozciągnięty łańcuch i przy okazji kółka przerzutki, które były już nieźle wyjechane.
– –
W końcu przyszedł październik, a kolana nie bolały mnie już od kilku dni, więc wróciłem na rower. Zacząłem od powolnych jazd na krótszych dystansach, na pierwszą jazdę wybierając dwudziestopięciokilometrową pętlę w pobliżu mojej wsi w zawrotnym tempie 17 km/h.
Obyło się bez problemów, więc w następnym tygodniu wybrałem się dwa razy. Najpierw na Małą Pętlę Notecką, czyli czterdzieści kilometrów po dwóch stronach rzeki, potem na kolejne kulanie niedaleko domu.
Kolejny tydzień to znowu dwa przejazdy: pętla po okolicy ze sporym odcinkiem po polnych drogach oraz wypad do lasów na południowym brzegu Noteci, odpowiednio 45 i 71 kilometrów. Trochę bałem się tej drugiej jazdy, bo na trasie jest trochę podjeżdżania, ale wrzucałem lekkie przełożenia i powolutku wdrapałem się na wszystkie górki bez problemów.




– –
Gdy okazało się, że mogę znowu jeździć bez bólu, postanowiłem przejechać namiastkę trasy, którą miałem zaplanowaną na swoje urodziny we wrześniu. Żeby nie obciążać za wcześnie kolan, uznałem, że najlepiej będzie skrócić ją do minimum: pojechać pociągiem do stacji Płytnica, stamtąd zrobić pętlę dookoła doliny rzeki Rurzycy i wrócić tak, jak przyjechałem. Niecałe 60 kilometrów spokojnego jeżdżenia po płaskim, luzik.
Zacząłem od porzucenia mojej zwyczajowej drogi do Czechynia szutrówkami obok pola biwakowego „Wrzosy” i zamiast tego po raz pierwszy pojechałem gruntówką najpierw wzdłuż torów, przez okolice rezerwatu Smolary, a potem mostem nad Pilawą w okolice Tarnowa. Droga okazała się świetna i na pewno jeszcze tam zajrzę, choćby po to, by znaleźć dojazd nad jezioro Żabie w rezerwacie.
W Czechyniu wjechałem na trasę, którą przejechałem już nie raz, ale tego dnia czekała na niej niespodzianka. Wąską drogę gruntową przez las z Głowaczewa do Szwecji, którą jeżdżę, by nie wjeżdżać do tej drugiej miejscowości ruchliwą drogą krajową nr 22, teraz przecina nowy asfalt powstającej obwodnicy. Najwyższy czas, żeby Szwecja odpoczęła od rzeki TIR-ów, które tamtędy jadą z Wałcza do Jastrowia.
Ze Szwecji pojechałem na północ, planując skręt na wschód w Sypniewie. Po drodze zatrzymałem się w wyścielonym pomarańczowymi liśćmi rezerwacie Diabli Skok, skąd wypływa Rurzyca, a potem w Brzeźnicy-Kolonii, dawnej radzieckiej bazie głowic atomowych. Tam też zaszły zmiany i poza tablicami opisującymi historię i przeznaczenie obiektu 3002, pojawiły się też znaki wskazujące kierunek zwiedzania. Bardzo przydałyby się w 2018, gdy z rodziną odwiedziłem to miejsce pierwszy raz i trudno nam było odnaleźć poszczególne elementy zagubione w lesie.
Wyjeżdżając z terenu poradzieckiej bazy, uznałem, że chciałbym więcej czasu spędzić na „Wrzosach”, więc odpuściłem jazdę na Sypniewo i skróciłem trasę, jadąc prosto do Brzeźnicy, a z niej przez Budy i po raz kolejny przeciąłem DK22 i wjechałem na szutry prowadzące wzdłuż trzech jezior: Trzebieskiego oraz Górnego i Średniego Krąpska. Nad tym ostatnim wykorzystałem wiatę dawnego obozu harcerskiego do ugotowania dalu z ryżem i soczewicą z liofilizatu, który zjadłem nieśpiesznie, wygrzewając się w słońcu na pomoście.









Po obiedzie i odpoczynku czułem się świetnie, a pogoda była rewelacyjna, więc podkusiło mnie, żeby odpuścić pociąg z Płytnicy do Piły i pojechać ten odcinek rowerem. Nie zdążyłem jednak odjechać za daleko, zanim pożałowałem tego planu. Na podjeździe do Starej Łubianki (kto roweruje w tamtej okolicy z pewnością zna tę górkę) nagle pojawił się ból w prawym kolanie. Żadne tam lekkie pobolewanie, od razu przeszywający ból, jakby ktoś wbijał mi w staw płonące gwoździe.
Musiałem wrzucić na najlżejsze przełożenie i powolutku kulałem się pod górę. Na płaskim ból trochę zelżał, ale nie odpuścił mi już do końca dnia. Do Piły jechałem więc bardzo powoli, żeby nie rozwalić sobie stawów do końca, przez co nie zdążyłem na pociąg i musiałem czekać ponad godzinę na następny.
I tak przez czystą głupotę przejechałem ponad 30 kilometrów więcej, niż planowałem i to z konkretnymi podjazdami, przez co zafundowałem sobie męczarnię z bólem kolana. Brawo ja…
– –

Ostatecznie w październiku nabiłem 361 kilometrów (z czego 45 zarejestrowałem w czasie wyjazdów na zakupy), o prawie 400 mniej niż w tym samym miesiącu przed rokiem. W połączeniu z nieprzejechanymi pięcioma setkami we wrześniu oznacza to, że mimo 410 kilometrów do przodu na koniec sierpnia, teraz jestem 480 w plecy.
Planów rowerowych na ten 2025 nie mam już żadnych, nie zamierzam się wybrać w jakieś długie trasy, nie mówiąc o jeżdżeniu wyzwania Festive 500. Po prostu się trochę pokulam, gdy będzie temu sprzyjała pogoda.

Dodaj komentarz